slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Afryka wita

Człowiek czytający Koran w Rabacie, Maroko
"Maroko?" odczytałem pytanie z ust kierowcy. Kiwnąłem twierdząco głową i po chwili siedziałem w ciężarówce młodego człowieka z Sewilli. Spędziłem pięć godzin pytając kogo się dało na jednym z parkingów ukrytych między hangarami w porcie w Algeciras, bez żadnego skutku. A złapałem stopa w kilka minut przy ostatnim szlabanie przed załadunkiem, stojąc zwyczajnie z wyciągniętym kciukiem. Byłem zaskoczony, nie po raz pierwszy. Na promie wszyscy kierowcy dostawali darmowy obiad, więc też się załapałem. Z pełnym żołądkiem i pierwszą pieczątką w nowym paszporcie dotarłem do Tanger Med, nowego portu czterdzieści kilometrów od miasta Tanger, gdy było już ciemno. Dowiedziałem się że pomiędzy portem a miastem kursuje darmowy autobus, ale nie byłem pewien czy to dobry pomysł by tam dotrzeć na noc nie mając noclegu. Postanowiłem pójść wzdłuż drogi by znaleźć odosobnione miejsce. Obawiałem się że żandarmeria nie pozwoli mi maszerować w ciemności, ale wyglądało na to że nie za bardzo ich to obchodziło.

Rankiem zacząłem łapać stopa na początku autostrady, tuż obok dwóch żandarmów i ich radiowozu. Co jakiś czas kontrolowali oni przejeżdżające samochody i wkrótce dowiedziałem się dlaczego. Pod jednym z tirów jadących do portu wypatrzyli ukrytych chłopaków. Jednego z nich gliniarz uderzył płaską dłonią w twarz, a niezły opieprz dostali wszyscy. Dzieciaki te marzyły o Europie, jak wielu w Afryce. O Europie, którą widziałem z miejsca w którym stałem, tuż po drugiej stronie cieśniny.

Z autostopem nie było problemów, dwoma samochodami dojechałem szybko do Rabatu. Krajobraz po drodze był bardziej zielony niż się tego spodziewałem - wpływ Atlantyku. Po południu wylądowałem na przedmieściach stolicy Maroka. Nowiutki tramwaj za jedyne trzy dirhamy zabrał mnie do centrum, gdzie spotkałem Momo, couchsurfera który mieszkał w samym sercu mediny, najstarszej części miasta otoczonej murami. Wkroczenie do mediny było jak zanurzenie się w kompletnie innym świecie. Bardzo wąskie uliczki pełne były ludzi, którzy próbowali sprzedać wszystko co tylko człowiek potrafi sobie wyobrazić. Sprzedawca butów obok sprzedawcy dywanów, stoisko z jedzeniem obok błyszczących lamp, warsztat z motorowerami i okulary słoneczne. Zapach czili mieszający się z zapachem gnijących pomarańczy płynących rynsztokiem. Zaraz potem kmin rzymski, jedna z moich ulubionych przypraw, jakże nie znana w Polsce i po chwili zapach grilla. Wszystko to przy akompaniamencie arabskiej muzyki ze stoisk z płytami, krzyku dzieciaków biegających dookoła i mamrotaniu żebraków. Gdy w końcu dotarliśmy do mieszkania które Momo wynajmował, cały świat wirował wokół mnie. Byłem na karuzeli mojego pierwszego marokańskiego doświadczenia.

Mieszkanie Momo znajdowało się w świeżo wyremontowanym budynku z patio w środku. Mój host miał burzę krótkich dredów na głowie, a pracował jako przewodnik głównie z turystami z Włoch, podróżując po całym kraju. W mieszkaniu była również Valerie, dziewczyna z Anglii która odwiedzała Maroko po raz kolejny. Następnego dnia Momo oprowadził mnie nieco po mieście. Był piątek, dzień najważniejszych modlitw dla muzułmanów, więc ulice były dużo bardziej puste, choć nie jest to dzień wolny od pracy. Weekend przypada tu jak w Europie na sobotę i niedzielę. Piątek to bardzo rodzinny dzień, w którym krewni spotykają się po meczecie wspólnie spożywając kuskus - tradycyjne marokańskiego danie. My również ugotowaliśmy wielki gar pysznego jedzenia, choć to nie był kuskus. Wieczorem spodziewaliśmy się gości - dwóch emigrantów z Wybrzeża Kości Słoniowej, którzy właśnie zaczęli swoją pierwszą pracę. Naprawiali oni buty na jednym z setek stoisk starego miasta. Momo pomagał im się zadomowić, Maroko oznaczało dla nich lepsze życie.

Rankiem, po śniadaniu na dachu domu Momo, udałem się na wlot na autostradę do Casablanki. Planowałem najpierw pojechać prosto do Agadiru, ale był on oddalony aż o pięćset kilometrów od Rabatu, więc postanowiłem zatrzymać się po drodze w Marrakeszu na dzień lub dwa. Po kilku minutach okrążyła mnie gromadka ciekawskich dzieciaków zadających dziesiątki pytań. Wszyscy mówili biegle po francusku, który jest drugim językiem Maroka - pozostałości kolonializmu.

Po pół godziny zabrali mnie Tawfik i Mohamed, dwóch techników pracujących w firmie telekomunikacyjnej. Ich praca wiązała się z podróżami, czasem nawet do Burkina Faso. Gdy usłyszałem tę nazwę uświadomiłem sobie że jestem w zupełnie odmiennej sferze powiązań. Tawfik był bardzo zdziwiony, gdy usłyszał że całą drogę z Polski do Maroka przejechałem na stopa, a gdy powiedziałem mu o swoich dalszych planach zauważyłem pewien rodzaj niedowierzania w jego oczach. Myślę że brzmiało to surrealistycznie dla wielu, czasem również dla mnie. Wysiadłem na stacji benzynowej, która wyglądała bardzo europejsko, z jedną zasadniczą różnicą - za restauracją znajdował się meczet. Początkowo myślałem że Maroko będzie jak Turcja, gdzie religia jest odseparowana od państwa, ale nie, religia dotyka tu każdej sfery życia, a idea ateizmu jest zupełnie nierozumiana.

kobieta w chuscie marokoWokół stacji kręcił się stary człowiek, który pomagał kierowcom wyjechać z parkingu machając rękami. Oczekiwał za to małej zapłaty. Był to jego subtelny sposób żebrania i jak zauważyłem później zarabia tak wiele osób. Spędziłem tam kilka godzin bez sukcesu. Po zmroku podeszło do mnie dwóch żandarmów by ostrzec mnie, iż autostop nocą jest niebezpieczny. Nie zamierzałem w sumie tego robić, ale robiło się ciemno dość wcześnie, wcześniej niż w Hiszpanii, gdyż używano tu czasu Greenwich. Około dwudziestej postanowiłem znaleźć miejsce na nocleg w sosnowym lesie, który rósł dookoła. Wyglądał on inaczej niż lasy iglaste na północy. Drzewa miały kształt płaskiej szklanki do wina, a zielona część rozpościerała się płasko na szczycie, gdyż słońce bywa tu blisko zenitu, a promienie niemal pionowe. Bałem się nieco spać zbyt blisko stacji, mój plecak pełen brudnych ciuchów, wciąż stanowił jakąś wartość dla ludzi którzy nie mają nic i muszą żebrać. Odszedłem na odległość kilometra lub dwóch i szybko usnąłem.

Wczesnym rankiem spotkałem ponownie żebraka z parkingu. Zastanawiałem się jak wiele godzin spędzał on tam każdego dnia. Gdy zobaczył mnie znowu łapiącego stopa w tym samym miejscu, wyciągnął chleb z reklamówki chcąc mnie poczęstować. Chwyciło mnie to za serce. Nie mogłem tego przyjąć, pomimo lekkiego głodu, czułem że to byłoby nie w porządku. Po dwudziestu minutach zabrała mnie kobieta w średnim wieku ubrana bardzo tradycyjnie, co zaskoczyło mnie gdyż jechała sama. Kobiety mogą tu jednak być niezależne jeśli tego chcą. Miała na imię Saida, co oznacza szczęśliwa. Wszystkie arabskie imiona mają znaczenie, coś co utraciliśmy w wielu częściach Europy. Jechała ona na pogrzeb swojej ciotki w Berrechid i kiedy tam dotarliśmy poprosiła bym pojechał z nią. Odmówiłem gdyż doskonale pamiętam jak nieswojo się czułem, gdy wylądowałem przez przypadek na prawosławnym pogrzebie na Ukrainie. Jest to tak smutne i jakże prywatne wydarzenie.

Berrechid to przemysłowe miasto omijane przez turystów, więc wielu miejscowych witało mnie, czasem chcąc uścisnąć mą dłoń. Zacząłem iść w kierunku autostrady. Dookoła miałem płaski krajobraz pełen zielonych upraw ciągnących się po horyzont. Słyszałem w górze śpiew skowronków i przez chwilę poczułem się jak w Polsce wiosenną porą. Gdy ujrzałem palmy wróciłem na ziemię i pomyślałem sobie: "Cholera jasna, jestem w Maroku." Czułem się Said. Zanim doszedłem do autostrady zatrzymał się obok mnie samochód. Dwóch gości zaczęło mnie o coś pytać. Jedyne co rozumiałem to Marrakesz, więc zacząłem powtarzać: Autostop à Marrakech! Po chwili siedziałem wewnątrz, jadąc prosto do mego następnego celu. Po krótkiej rozmowie łamanym francuskim dowiedziałem się, że pracowali dla firmy rolniczej w Casablance. Zatrzymali się by zapytać mnie o drogę. Kolejny raz miałem fuksa.

Po około stu kilometrach monotonnej zieleni przekroczyliśmy pierwsze pasmo wzniesień i wjechaliśmy na płaskowyż, gdzie było bardziej sucho. Zboża były mniejsze, a pomiędzy źdźbłami przebijała się ognista czerwień ziemi. Mijane wioski zrobione były z wypalanej na słońcu cegły czasem oblepionej czerwoną gliną. Czułem że jesteśmy coraz bliżej Sahary. Marzyłem o niej od tak dawna i byłem już tak blisko. Co jakiś czas mijaliśmy stare wiertnie szukające nowych źródeł wody. Po dotarciu do kolejnego pasma wzniesień mieliśmy Marrakesz u naszych stóp i mglisty widok ośnieżonego Wysokiego Atlasu w tle. Wyglądało to jak pocztówka zrobiona w Photoshopie.

W centrum nowej części miasta spotkałem się z Azedinem, wysokim chudzielcem z dredami do szyi. Był to mój kolejny host z CS. Wzięliśmy grand taxi do Massiry, wielkiej sypialni na przedmieściach Marrakeszu, gdzie Azedine mieszkał z mamą. Usiadłem na tylnym siedzeniu starego Mercedesa obok Azedina i dwóch pasażerów. Z przodu siedział kierowca i dwie kolejne osoby. Samochód upchany do maksimum. Taksówka ta jeździła na stałej trasie, nie miała licznika i kosztowała jedyne cztery dirhamy od osoby. Tanio i efektywnie.

Azedine mieszkał w skromnym trzypokojowym mieszkaniu w jednym z wielu, pomalowanych na czerwono bloków Massiry. W mieszkaniu była również jego ciocia i kuzyn Yussif, którzy zatrzymali się na kilka dni. Wieczorem poznałem Federico, włoskiego couchsurfera który również nocował u Azedina. Nie wyglądał on na Włocha z jego długimi blond włosami, długą brodą i jasną dżelabą założoną na ubranie - tradycyjną tuniką noszoną zarówno przez mężczyzn jak i kobiety, z długimi rękawami i spiczastym kapturem. Fede studiował język i kulturę arabską przez trzy lata po czym postanowił odkryć świat podróżując stopem. Dla niego był to również pierwszy raz w Maroku.

Następnego dnia, po śniadaniu złożonym z płaskiego chleba, oliwy z oliwek, dżemu i miętowej herbaty, wybrałem się razem z Fede do mediny. Wyglądała ona inaczej niż ta w Rabacie. Przede wszystkim była ogromna, można było tam błądzić całymi dniami. W jej centrum znajdował się plac Jamaa el Fnaa, najbardziej oblegany plac Afryki. Można było tam podziwiać Berberów tańczących i grających na bębnach, zaklinaczy węży hipnotyzujących kobry grą na flecie, sprzedawców biżuterii i stoiska oferujące sok ze świeżych pomarańczy dokładnie poukładanych jedna na drugiej. Chodzenie wzdłuż suków czyli tutejszych bazarów nie było łatwe, gdyż obaj wyglądaliśmy jak Europejczycy, pomimo dżelaby noszonej przez Fede. Wielu sprzedawców oferowało nam swe wyroby, pseudo przewodnicy podążali za nami chcąc nas oprowadzić. Moje dredy również przyciągały uwagę. Co chwilę słyszałem: "Hej rasta jak się masz? Haszysz? Bardzo dobry, najlepszy marokański stuff!" Lub czasami po prostu: "Sziszi? Sziszi?" Próbowałem niektórych z tych ludzi zrozumieć. Europejczyk oznaczał dla nich człowieka z kasą, a mając jeden z tysięcy identycznie wyglądających stoisk, jedynym sposobem zareklamowania się jest bezpośredni kontakt. Było to jednak męczące. Gdy dotarliśmy do mniej turystycznych zakątków byliśmy zszokowani widokiem kowali pracujących niemalże w średniowiecznych warunkach. Dla obu z nas Maroko było kulturowym szokiem. Myślałem że nieco wiem o tej kulturze, w końcu mieszkałem kiedyś w Dublinie z Tunezyjczykiem. Jak bardzo się myliłem. Obaj zauważyliśmy, że ludzie przerabiali tutaj niemal wszystko co dało się użyć ponownie. Wyglądało to jakby tutejszy świat był bardziej samowystarczalny niż Europa. Prawdopodobnie wynikało to z konieczności a nie z wyboru, być może ludzie w Maroku marzyli o wygodnym zachodnim stylu życia, gdzie rzeczy się nie naprawia, po prostu kupuje się nowe. Ale czy nasz lajfstajl jest naprawdę lepszy?

Dobrze było odkrywać Marrakesz razem z Fede. Pomimo tego że studiował on standardowy arabski, a nie Dariżę, marokański dialekt który jest zupełnie odmienny, komunikowanie się z miejscowymi było dla niego łatwiejsze niż dla mnie. Nazwy i ceny praktycznie nigdy nie były wypisane, więc gdy chciałem coś zjeść nie wiedziałem za bardzo od czego zacząć. Fede pokazał mi kilka prostych popularnych dań. Najpierw mieliśmy lubię - fasolę w oliwie na ciepło z chlebem, a później poszliśmy na harirę - zupę z warzyw z makaronem, czasem serwowaną z suszonymi daktylami.

Zostałem w Marrakeszu kilka kolejnych dni, włócząc się po mieście z Azedinem, jego kuzynem Yussifem, Fede i z dwiema kolejnymi couchsurferkami Ivaną i Bojaną, który przybyły z Zagrzebia. Był to świetnie spędzony czas. Miałem wrażenie jakbyśmy wszyscy się znali od lat. Jakbym odwiedzał starych znajomych. A jednocześnie odkrywałem tyle nowych rzeczy na temat Maroka, Italii czy Bałkanów. Gdy dowiedziałem się że Fede zmierza w podobnym kierunku, postanowiliśmy razem przemierzyć na stopa Wysoki Atlas.

W czwartkowy poranek podjechaliśmy autobusem do Tahnaout skąd szybko złapaliśmy tira do Moulay Brahim. Gdy wysiedliśmy z ciężarówki podszedł do nas pewien mężczyzna i dosłownie po chwili zaoferował nam gościnę. Gdy Fede rozmawiał z nim po arabsku ja obserwowałem faceta próbującego odgonić bezpańskiego psa. Nagle z pickupa wyskoczył koleś ze strzelbą i zabił psa na naszych oczach. Na początku nie mogłem uwierzyć w to co przed chwilą zobaczyłem, ale po chwili wydało mi się to jakoś dziwnie naturalne, poczułem że tak się tu likwiduje nadmiar wałęsających się kundli. Po wspólnej herbacie ostatecznie nie przyjęliśmy gościnności tamtego mężczyzny. Jego oferta wynikła jakoś zbyt szybko i chyba dlatego nie ufaliśmy mu, w szczególności Fede, po tym jak raz w podobnej sytuacji poproszony został o zapłatę następnego ranka. Niestety bywają ludzie, którzy widzą w tobie jedynie zysk.

tażin w maroku
Tażin - jedno z popularnych dań
Wdrapaliśmy się na szczyt wioski skąd mieliśmy doskonały widok na Tubkal - najwyższy szczyt Atlasu. Jego ośnieżony wierzchołek zakrywały coraz ciemniejsze chmury. Po południu zaczęło padać i nie przestało aż do późnego wieczora. Siedzieliśmy z Fede wewnątrz małej restauracyjki gdy dosiadł się do nas Mokhtar, młody mieszkaniec wioski który usłyszał jak rozmawiamy po angielsku. Jego imię oznacza wybrany. Studiował prawo francuskie na uniwersytecie w Casablance, potem pracował w Marrakeszu w jednym z hoteli. Po kilku latach miejskiego życia postanowił wrócić w rodzinne strony by pomóc bratu prowadzić małą restaurację. Rodzina była wciąż bardzo ważna w Maroku. Zapytaliśmy Mokhtara czy bezpieczne byłoby obozowanie w okolicy. Nie spodobał mu się nasz pomysł i dodał że jego przyjaciel może nas przespać za darmo w swoim pensjonacie. Jedyne co musieliśmy zrobić to uzyskać autoryzację od miejscowej policji. Nie do końca rozumieliśmy dlaczego, ale po przedstawieniu naszych danych policjantom dostaliśmy mały pokoik z materacami i kocami. Doskonały przykład bezinteresownej marokańskiej gościnności. Mokhtar oprowadził nas nieco, a potem zabrał do miejscowej świetlicy wyposażonej w gry wideo, bilarda i piłkarzyki. Zagraliśmy kilka rund z dzieciakami. Było to doświadczenie pełne zabawy i śmiechu. Piłka nożna to zdecydowanie najbardziej znana na świecie gra. Czasami dzieli ona ludzi, ale tamtego wieczora jednoczyła nas. Nagle radość zamieniła się w smutek. Po wiosce szybko rozeszła się wieść o śmierci jednego z tutejszych nastolatków. Wszyscy byli w szoku. Śmierć jest tak blisko życia, ale na co dzień wolimy o tym nie pamiętać.

Po śniadaniu znów staliśmy przy drodze i znów świeciło słońce.
- Rano uwielbiam sobie wyobrażać co mi się dziś przydarzy - powiedział Fede, - a wieczorem porównać to z rzeczywistością. Nigdy byś nie przewidział co się nam przydarzyło wczoraj.
To fakt i też uwielbiałemm to uczucie. Gdy podróżujesz wszystko jest tak nieprzewidywalne. Po dwóch szybkich stopach, z czego jeden z nich bardzo ucieszył Fede, gdyż był z Marokańczykiem mieszkającym we Włoszech, wylądowaliśmy w wiosce której nie było na naszych mapach. Słońce chowało się od czasu do czasu za chmurami. Czuć było w powietrzu jakieś rozleniwienie, może dlatego że wiedzieliśmy iż był to piątek. Stojąc przy skrzyżowaniu poznaliśmy jednego miejscowego przechadzającego się z kobietą o blond włosach. Była Amerykanką i początkowo pomyślałem że jest turystką z przewodnikiem, ale zaraz się okazało że mieszkała tam od dziesięciu lat. Jakimś dziwnym sposobem rozmowa zeszła na temat ruchów anarchistycznych i gdy wspomniałem Noama Chomskiego usłyszałem od niej: "znam go dość dobrze, spotkaliśmy się wielokrotnie w Bostonie." Federico i ja spojrzeliśmy po sobie z wyrazem twarzy: "wow, co za niespodziewana sytuacja."

Następny kierowca zabrał nas w pobliże jednej z kopalń, wyżej w górach. Nie było tam prawie nic dookoła, więc zaczęliśmy maszerować wzdłuż drogi, by dotrzeć do wioski i zjeść coś na obiad. Po jedzeniu zaczęliśmy łapać stopa tuż przed sklepem i po chwili zatrzymał się przed nami blond rowerzysta.
- Jesteś z Polski? - zapytał po angielsku.
- Tak - odpowiedziałem zdziwiony.
- Zobaczyłem twój plecak Campusa.
Zacząłem się śmiać, nie sądziłem że ktoś może rozpoznać moją narodowość po marce mojego plecaka. Przeszliśmy na język polski i dowiedziałem się, że podróżował rowerem po Maroku od jakiegoś czasu. Zatrzymał się by dokupić wody. Gdy mówiłem mu o swojej wyprawie Fede złapał lifta. Była to ciężarówka wyładowana workami z sianem. Kierowca pokazał nam by wskakiwać na górę. Ale wypas. Życzyłem szczęścia polskiemu rowerzyście i wdrapałem się na ciężarówkę. Wiatr rozwiewał nam włosy, niewielkie krople przelotnej mżawki kłuły twarz, było w sumie dość zimno, mimo to krzyczeliśmy z Fede jak podekscytowane dzieciaki. To był z pewnością najbardziej niesamowity autostop w całym moim życiu. Mijaliśmy wioski pachnące kwitnącymi drzewkami owocowymi, miejscowi z ciekawością zerkali na nas. Gdy zatrzymaliśmy się w Ijjoukak kierowca poprosił nas o drobniaki. Fede nie był zadowolony, ale ja nie miałem nic przeciwko.

W wiosce spotkaliśmy grupę ludzi z Anglii, którzy jechali do Tizi 'n Test, przełęczy na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. Uprawiali oni paralotniarstwo i przełęcz ta była do tego idealnym miejscem. Nie mieli miejsca w swoim vanie, ale czekali na kumpelę, która jechała sama, więc po chwili siedzieliśmy w jej starym busie wiezieni w stronę przełęczy. Ciemnogranatowe niebo poplamione było czerwonymi kształtami, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi. Jechaliśmy wyżej i wyżej serpentyną i w pewnym momencie na przedniej szybie pojawił się śnieg. Gdy dotarliśmy na przełęcz niebo po drugiej stronie było czyste, gwiazdy wydawały się być tak blisko, że mogłem ich niemalże dotknąć. Był tam hotel w którym większość lotniarzy nocowała. Mogliśmy rozbić obóz za darmo przed hotelem i po kolacji ugotowanej z resztek makaronu, ryżu i oliwek, wdrapaliśmy się do namiotu z którym podróżował Fede, owinięci we wszystkie ciuchy jakie mieliśmy. Temperatura w nocy spadła dobrze poniżej zera ale jakoś przetrwaliśmy.

Gdy otworzyliśmy rano namiot byliśmy zachwyceni widokiem doliny Oued Sous i szczytami Antyatlasu w tle. Były one ostatnią barierą przed bezkresnymi kamieniami i piaskami Sahary. Zeszliśmy nieco w dół doliny do najbliższej restauracji, gdzie przy śniadaniu na tarasie poznaliśmy małżeństwo z Belgii, które zaproponowało nam podwiezienie. Prowadzili oni hotel w Taroudant, mieście na trasie do Agadiru. Jadąc w stronę doliny mijaliśmy arganowce na które wspinały się kozy by obgryzać liście i owoce. Na jednym że skrzyżowań, pożegnałem się z Fede, który uderzał na wschód w kierunku Zagory. Obaj życzyliśmy sobie ponownego spotkania w innym zakątku świata. Gdy dotarliśmy do Taroudant Belgowie zaprosili mnie na obiad do swojego hotelu. Znajdował się on w starym odremontowanym riadzie, z pięknym ogrodem w środku i małym basenem, w samym centrum mediny. Kupili go przed trzema laty i biznes okazał się bardzo udany. Po obiedzie bardzo szybko złapałem stopa prosto do Agadiru.

Z centrum miasta odebrał mnie Aziz, wysoki chłopak z afro na głowie i w klapkach na nogach. Przyjechał starym busem marki Volkswagen z 1974, takim pięknym starym ogórkiem. Na tyle leżała deska surfingowa, gdyż miał fioła na tym punkcie. Czułem się jak w starym surferskim serialu. Aziz pracował również w sklepie dla surferów, gdzie naprawiał deski. Agadir to jeden z najlepszych regionów świata dla miłośników tego sportu.

Pierwszym miejscem które chciałem zobaczyć w tym mieście była oczywiście marina. Czas było powrócić do bateaustopu jak to nazywają Francuzi. Nie było tam zbyt wiele łodzi, ale przynajmniej miałem dostęp do pomostów, gdyż zamki w bramach przed wejściem na nie były zepsute. Dość szybko udało mi się zagadać z Hughes i Caroline, małżeństwem z Paryża, którzy wybierali się wkrótce do Republiki Zielonego Przylądka. Nie byli pewni czy zatrzymają się na Kanarach, ale gdyby tak, to z chęcią by mnie podrzucili. Zamierzali mi odpowiedzieć mailem za dwa albo trzy dni. Brzmiało to obiecująco, ale starałem się tym nie ekscytować, by nie czuć się zawiedzionym. Czas mijał na cieszeniu się słońcem, plażą i pysznym jedzeniem gotowanym przez mamę Aziza. Jednego wieczora przyrządziła specjalnie dla mnie kuskus choć to nie był piątek i pomimo tego że nawet mnie nie widziała. Rodzina Aziza była bardzo tradycyjna i jako obcy nie mogłem jej zobaczyć bez odpowiedniego stroju, którego po domu nie nosiła. Kulturowe różnice trudne do pojęcia dla obcokrajowców.

Po dwóch dniach dostałem maila od Hughes. Pierwsze zdanie zaczynało się od słów: "Jeśli chodzi o lift do Zielonego Przylądka, to w sumie nie ma sprawy..." Czyżby udało mi się złapać pierwszą łódź na stopa? Od razu na Wyspy Zielonego Przylądka?, zastanawiałem się czytając wiadomość kolejny razy z rzędu. Radość rozsadzała mnie od środka.