slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Zamieniwszy plecak na walizkę

Domy pokryte kolorową blachą w Valparaíso w Chile
- Nie no, nie mów że dojechałeś na stopa z Polski do Chile, kurwa niezły z ciebie wariat! - Pokiwałem głową biorąc kolejny wdech powietrza przepełnionego aromatem eukaliptusa. - Możesz się rozbić przed moim hostelem, swój chłop jesteś! - Marcel prowadził w górę stromej, wijącej się leśnej drogi będącej skrótem do Pichilemu. Widok sawanny poplamionej winnicami był za mymi plecami, podobnie jak majestatyczna, ośnieżona kordyliera. W dwadzieścia sześć godzin zrobiłem ponad osiemset kilometrów, największy przeskok od Ushuai. W ostatnich miesiącach moje dzienne dystanse były skromne, rozkoszowałem się Patagonią, ale nadszedł czas by zostawić za sobą zimne i dzikie Południe i spróbować dla odmiany miejskiego życia. Miejskiego życia nad Pacyfikiem.

Po drodze zasypywaliśmy się nawzajem z kierowcą setkami pytań. Po przejechaniu rowerem Ameryki Południowej dojechał on do Pichilemu i stwierdził: "To jest moje miejsce, tu chcę zamieszkać." Było to lata temu. Jako fanatyk surfingu nie mógł znaleźć w Chile lepszego miejsca. Następnie otworzył hostel dla surferów i odtąd cieszył się życiem. - Swój z ciebie chłop! - powtarzał słuchając opowieści z mojej podróży i wyglądało to jakbyśmy obaj podziwiali się nawzajem. Obaj robiliśmy to co chcieliśmy robić, obaj woleliśmy raczej być niż mieć. Raczej, gdyż mimo wszystko potrzebowałem kasy by kontynuować tripa i miałem nadzieję że Valparaíso pomoże mi w zdobyciu paru groszy.

W przyhostelowej restauracji poznałem zaledwie dwie pary z Buenos Aires i kolejnego Holendra Nielsa. Gdyby to było lato Marcel stwierdził iż miałby dla mnie pracę, ale teraz sezon praktycznie się skończył. Miałem nadzieję, że Valparaíso nie będzie tak spokojne, razem z Viña del Mar było domem dla pół miliona mieszkańców. Po darmowym śniadaniu pojechaliśmy z Nielsem rowerami by zobaczyć najlepszy spot dla surferów, po czym wybrałem się w dalszą podróż. Złapanie stopa zajęło mi kilka godzin, niedzielne popołudnie na lokalnej drodze.

Poranna rutyna zwijania namiotu została przerwana przez stwora który nagle wyskoczył z dziury w ziemi, wielki włochaty pająk. Rozbiłem się na jego gnieździe, ups... Spędziłem noc niedaleko San Antonio, największego chilijskiego portu i po dwóch szybkich liftach wylądowałem w samym centrum Valpo, jak każdy nazywał to miasto. Położone one było na stromych wzgórzach i wyglądało nieco jak mini wersja Rio de Janeiro, jednak była to wersja bardziej kolorowa, bardziej artystyczna, bardziej... tak ludzie mieli rację, bardziej awangardowa, emanująca aurą bohemy. Prawdziwy wizerunek miasta był dużo lepszy od tego który istniał w mojej wyobraźni od lat. Czas odpocząć.

Późnym wieczorem zawitałem w domu Karem, kolejnej couchsurferki, która mieszkała z siostrą i dwoma kolegami. Dom mieścił się na szczycie Cerro* Santo Domingo, jednego z czterdziestu dwóch wzgórz tworzących osobne dzielnice i widok z salonu był porażający. Wyglądało to jakby gwiazdy spadły z nieba i przykleiły się do wzniesień. Jedynie księżyc się ostał na niebie. Miałem mnóstwo pytań odnośnie miasta, możliwości pracy, czynszów i wynagrodzeń, ale pierwszej nocy wolałem się zrelaksować z ekipą przy kilku butelkach piwa.

Z rana poszedłem na małą przechadzkę po historycznej części miasta, jednak większość dnia spędziłem na szukaniu własnego lokum, to była pierwsza rzecz której potrzebowałem by na prawdę zacząć tu mieszkać. Ceny zależały w dużej mierze od dzielnicy i w tych bardziej odległych lub mniej bezpiecznych można było znaleźć pokój za pięćdziesiąt tysięcy peso, czyli nieco ponad jedną czwartą miesięcznej pensji. Nie było niestety zbyt wiele ofert.

Podczas weekendu udało mi się skontaktować z kolesiem który miał dwa pokoje do wynajęcia, oba w samym centrum. Cena była podejrzanie niska nie byłem więc pewien czego się spodziewać, miałem nadzieję że nie będzie źle, Karem nie mogła mnie dłużej gościć. Lokum okazało się fatalne, wyglądało to bardziej na obskurny hotel robotniczy niż mieszkanie i skurczybyk kłamał gdy rozmawiałem z nim przez telefon, cena była dużo wyższa. Został mi jeden dzień by coś znaleźć.

Rano udałem się do biblioteki publicznej by sprawdzić czy nie odpisał mi ktoś z Couchsurfing. Żadnych wiadomości. Na tym samym portalu sprawdziłem główną stronę dla Valparaíso i to było coś: "Potrzebujemy pracownika w naszym hostelu! Pracuj na pół etatu za nocleg i wyżywienie!" Nawet nie próbowałem do nich dzwonić, wolałem się udać na miejsce, a było to nieopodal. Po krótkiej rozmowie z dziewczyną pracującą na recepcji byłem umówiony na interview następnego dnia. Oferta dotyczyła recepcji, jednego tygodnia trzy zmiany drugiego cztery i tak na przemian. W zamian za to pełne wyżywienie i łóżko w jednym z pokoi. Niezły układ na początek.

Po śniadaniu pożegnałem się z Karem i pomaszerowałem w stronę hostelu z plecakiem na plecach. Oprócz mnie aplikowały trzy inne osoby, jedna dziewczyna z Kolumbii i dwie z Hiszpanii. Nie czułem się przy nich zbyt pewnie z moim wciąż kiepskim hiszpańskim. Gdy zostałem jako ostatni powiedziałem Tami i Josefie które prowadziły hostel o moich kulejących zdolnościach językowych, ale im to nie przeszkadzało. - Twój hiszpański jest wystarczająco dobry - usłyszałem. Powiedziały mi również że poszukują kogoś kto mógłby robić na nocne zmiany a ja po doświadczeniach z irlandzkimi pubami byłem jak najbardziej za. Po rozmowie kwalifikacyjnej poszedłem do biblioteki sprawdzić CS. Żadnych wieści, brak noclegu... Co to za odgłos? A, mój telefon!
- Halo?
- Cześć Paluch, dzwonię z hostelu La Valija. Byłbyś w stanie zacząć dzisiaj?
- Oczywiście.
- Super. Możesz się wprowadzić nawet teraz. Czekamy na ciebie.
- Jasne, super!
Uff, uratowany!!!

La Valija, co oznacza Walizka, znajdowała się w starym budynku na Wzgórzu Concepción, które razem z Cerro Alegre zostało dodane do listy światowego dziedzictwa UNESCO w 2003. Była to najstarsza cześć miasta z widokiem na zatokę i port. Z okna jednego z pokoi widać było Viña del Mar, Reñaca i Con-Con na północy, a przy bardzo dobrej widoczności można było dostrzec ośnieżoną kordylierę z majestatyczną Aconcaguą. Ta prawie siedmiotysięczna góra, najwyższa w obu Amerykach, znajdowała się w całości w Argentynie. Hipnoza murowana.

Podczas mojej pierwszej nocki pracowałem razem z Gabrielem, który podobnie jak ja pracował za nocleg i wyżywienie. Nie było za wiele do roboty podczas nocy, głównym zadaniem było otwarcie drzwi gdy któryś z gości chciał wyjść lub wejść do hostelu. Czasem trzeba było odpisać na jakiegoś maila, czy odebrać telefon, ale zdarzało się to rzadko o tej porze dnia. Mogliśmy spać podczas naszej zmiany pod warunkiem że domofon był w stanie nas obudzić. Zmiana trwała od dwunastej do ósmej rano i ostatnią rzeczą do zrobienia było wyłożenie talerzy, kubków, dżemu, masła itd, na stole tak by śniadanie było prawie gotowe. Potem do łóżka. Łatwizna!

Każdego dnia uczyłem się nowych słów, słów których nigdy bym się nie nauczył w trasie jak na przykład szufelka i Gabriel był moim najlepszym nauczycielem. Od początku dobrze się rozumieliśmy i szybko staliśmy się dobrymi kumplami. Pochodził on z Malagi na południu Hiszpanii, ale nikt nie był w stanie tego odgadnąć, ani jego akcent ani długie blond włosy tego nie sugerowały. Mieszkał w różnych częściach Europy przez wiele lat po czym postanowił przejechać Amerykę Południową. Mieszkał i pracował w hostelu w Brazylii, a teraz sam planował otworzyć hostel gdzieś w Chile, hostel oparty na zasadach permakultury i biokonstrukcji blisko dobrych fal, gdyż był maniakiem surfowania.

Poza mną i Gabrielem w hostelu pracowało więcej ludzi. Samantha była z Kolumbii i zaczęła tego samego dnia co ja, dzieliłem z nią też pokój w którym były cztery piętrowe łóżka. Fernando był z Valpo I pracował również na nocki. Właścicielki Walizki, Tami i Josefa, były dwiema bliskimi przyjaciółkami który otworzyły ten hostel zaledwie przed pięcioma miesiącami. Mama Tami, którą nazywaliśmy Tía**, a także jej siostra Mara pomagały z rana przy śniadaniu, sprzątaniu i recepcji. Inni krewni Tami, a miała ona dużą rodzinę, często wpadali do hostelu i zajęło mi nieco czasu połapanie się kto jest kim, kto jest spokrewniony z kim i tak dalej.

La Valija Hostel w Valparaíso w Chile
La Valija, hostel który stał się moim domem
Rozleniwiłem się strasznie w ciągu pierwszych kilku tygodni, spędzałem dnie gapiąc się w telewizor albo czytając jakieś bzdury na internecie. Noce podczas których pracowałem jeśli były spokojne to szedłem spać, a jeśli nie to relaksowałem się razem z gośćmi. Czasami organizowaliśmy z nimi grilla w patio przy dźwiękach dobrej muzyki i drinkach. Tak, mogłem popijać piwo podczas pracy. Jednej nocy nawet tańczyliśmy sambę z dziewczynami z Brazylii, zawsze była ciekawa ekipa by się pośmiać i pogadać. Gdy nie pracowałem wychodziłem z Gabrielem na miasto by odkryć najlepsze kluby Valparaíso. Wejściówki były dość wysokie na moją kieszeń, ale udawało nam się załatwić zniżkę a nawet wielokrotnie wejść a darmo. Mówiliśmy bramkarzom: "pracujemy dla hostelu La Valija i polecamy wasz klub wielu naszym gościom." Zazwyczaj działało.

Atmosfera w hostelu była świetna, nie był to typ nowego, błyszczącego i sterylnego miejsca. Dziewczęta miały rękę do sztuki i każdy zakątek był wypełniony małymi ładnymi ozdobami, najczęściej z materiałów z odzysku. La Valija znakomicie pasowała do Valparaíso, była jego przedłużeniem. Artystyczna, pełna bohemy, niezwykła jak każda stroma, wijąca się ulica tego miasta ze swymi muralami, uliczną sztuką, graffiti, leniwymi psami i kotami. Nigdy nie byłem w podobnym mieście. Cholernie uzależniające.

Gdy Samantha wspomniała że zaczęła szukać pracy na pół etatu, wypytałem ją jak wygląda sytuacja. Zima dopiero się zaczynała i nie wiele się działo, wynagrodzenia w pubach były bardzo niskie więc odpuściłem sobie na jakiś czas. Miewaliśmy w hostelu czasami dodatkowe, płatne zmiany, do tego Tami i Josefa pozwoliły nam sprzedawać drinki gościom pomimo iż było to nielegalne bez licencji. Zawsze więc miałem jakieś kieszonkowe by wypić piwo na mieście. Póki co musiało wystarczyć. A w mojej głowie dojrzewała już idea jak sfinansować dalszą część podróży.

Mój pobyt w Pelotas na południu Brazylii u Marthy, Alexa i reszty artystów był bardzo inspirujący. Miałem tam swoją premierę jako aktor i w tym momencie uświadomiłem sobie że w zasadzie mógłbym się przemienić w podróżującego ulicznego artystę. Nie potrafiłem grać na żadnym instrumencie, nigdy mi to nie szło, ale mogłem przecież robić jakieś przedstawienia na ulicy. Zawsze lubiłem skecze Ireneusza Krosnego, świetnego polskiego mima i pomyślałem że mógłbym zaadaptować jego skecze, gdyż były one krótkie i zabawne, nigdy nie używał on makijażu i pantomima nie wymagała słów. Mógłbym grać to ulicach jakiegokolwiek kraju bez znajomości lokalnego języka. Brzmiało rozsądnie, ale nie mogłem się tego nauczyć sam.

Alejandra którą poznałem w Pucón powiedziała mi o swoim przyjacielu Juanie, który był akrobatą i klaunem i po otrzymaniu od niej jego facebooka udało mi się z nim skontaktować w Valpo. Prowadził on z przyjaciółmi mały cyrk o nazwie Carpa Azul w dzielnicy Cerro Baron. Organizowali oni wiele warsztatów, a wśród nich był jeden z pantomimy. Szczęśliwy jak cholera od razu się zapisałem i na pierwszym spotkaniu zapoznałem się z podstawowymi ruchami. Teraz tylko ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Jakże łatwo powiedzieć.

Kilka dni później spakowałem najważniejsze rzeczy, zabrałem się miejskim autobusem do Viñi i ponownie wystawiłem kciuka. Nie, nie byłem jeszcze gotowy by ruszyć dalej, potrzebowałem jedynie odnowić moją wizę, a najlepszym sposobem było udanie się do Argentyny a potem powrót. Kierowałem się w stronę Mendozy, miasta po drugiej stronie Andów, gdzie Deolinda, bardzo aktywna couchsurferka już na mnie czekała.

Był bezchmurny dzień, całkiem ciepły, burza która przeszła przed kilkoma dniami przyniosła zmianę pogody i poranki nie były już tak chłodne. Niestety burza ta przyniosła dużo śniegu w górach i przejście graniczne było zamknięte przez kilka dni. Obawiałem się że nie otworzą go do mojego ostatniego legalnego dnia w Chile. Na szczęście otworzyli. Z Viña del Mar dostałem się szybko na bramki w Quillota, potem na następne na Ruta 5 i szybciutko do Los Andes. Stop jak marzenie. Z Los Andes musiałem się przejść parę kilometrów by dotrzeć do obwodnicy z której zjeżdżają wszystkie tiry z Santiago. Po pół godziny siedziałem w żółtej ciężarówce.

- Leci Pan na granicę? - zapytałem.
- Jadę do Mendozy. A właściwie to lecę do São Paulo. Chcesz jechać ze mną? Nie ma problemu! - kierowca zakończył zdanie szerokim uśmiechem.
Była to kusząca propozycja, ale Mendoza mnie satysfakcjonowała. Nie byłem pewien czy uda mi się tam dojechać w jeden dzień, zmrok zapadał tak wcześnie o tej porze roku. Z tego też powodu przejście było otwarte tylko od ósmej rano do ósmej wieczorem. Ale nieważne, wyglądało że dotrę szybcikiem, a może nie?

Pierwszy problem pojawił się na słynnych serpentynach na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów gdzie roboty drogowe powodowały korki. Gdy w końcu dotarliśmy do pierwszego punktu kontroli w Los Libertadores ściemniało się. W miejscu tym wszystkie ciężarówki musiały się postarać o pewne dokumenty ale Urząd Imigracyjny i Celny dla tirów znajdował się tak naprawdę po drugiej stronie w miejscowości Uspallata. Po przekroczeniu tunelu wjechaliśmy na terytorium Argentyny i zaczęliśmy szybko zjeżdżać na dół, jednak jakieś trzydzieści kilometrów przed Uspallatą utknęliśmy znowu w gigantycznym korku do odprawy celnej. By to szlag!

Prywatne samochody mogły nas minąć, odprawa dla nich znajdowała się w wiosce Los Horcones kilka kilometrów za tunelem. Myślałem przez chwilę by pożegnać się z mym kierowcą, jednak złapanie kogoś po ciemku przy dużej prędkości mogłoby być trudne. Musiałem wsiąść również pod uwagę to że wciąż nie miałem pieczątek w paszporcie więc musiałbym je sam zdobyć w Urzędzie Imigracyjnym dla tirów. Potem dowiedziałem się od kierowcy że papier który dostał w Los Libertadores stwierdza iż jest nas w tirze dwóch, więc lepiej gdybym w Uspallacie pojawił się razem z nim. Okej, poczekajmy...

Było dobrze po jedenastej gdy w końcu dotarliśmy do Imigracyjnego. Otrzymałem wszystkie niezbędne pieczątki i byłem gotowy by ruszyć dalej, zostało tylko jakieś sto kilometrów, ale odprawa celna która mnie nie dotyczyła mogła chwilę potrwać. Okej, poczekajmy. Potem dowiedziałem się iż nie odprawią go aż do rana, więc zarzuciłem plecak i pomaszerowałem do stacji benzynowej w centrum miasteczka. Przejście graniczne było już zamknięte więc jedyną nadzieją był ktoś miejscowy udający się do Mendozy. Ani żywej duszy, zero ruchu.

- Przepraszam, mam kilka pytań - powiedziałem do młodej dziewczyny pracującej na stacji YPF.
- Tak?
- Po pierwsze czy mogę tu doładować Movistar?
- Nie, niestety tylko Claro i Personal. Możesz spróbować na drugiej stacji.
- Daleko stąd? - Jakieś dwa kilometry.
- Do zrobienia. Wiesz może czy da radę tam zapłacić dolarami? Nie mam argentyńskich peso.
- Nie sądzę, możesz spróbować.
- OK, dzięki.

Wyglądało że muszę gdzieś przeczekać do rana i chciałem przynajmniej poinformować o tym mego hosta. Na chilijskim numerze nie miałem ani centa, a argentyńskiego długo nie używałem, więc saldo przepadło. I te cholerne problemy z wymianą pieniędzy, ech Argentyna. Na drugiej stacji także nie mieli Movistara więc wróciłem na YPF, chyba mieli tam wifi.

- Udało się? - ta sama dziewczyna zagadnęła.
- Niestety nie. Chciałem wysłać smsa znajomej w Mendozie, jadę na stopa z Valparaíso.
- Skąd jesteś? Nie jesteś Chilijczykiem.
- Z Polski.
- Wow Polska, jak daleko!
- Trochę daleko. Mógłbym tu posiedzieć chwilę, macie tu wifi, mógłbym wysłać znajomej maila.
- Jasne. Chcesz się napić kawy?
- Niestety nie mam ani jednego argentyńskiego peso - uśmiechnąłem się.
- Bez obaw, ja stawiam. Zimno dziś.
- Strasznie zimno.

Po chwili na moim stoliku stał kubek z parującą kawą i talerz z trzema rogalikami. Miło z jej strony. Wysłałem Deo wiadomość mimo iż wiedziałem że nie ma netu w domu. Potem próbowałem wysłać jej smsa z irlandzkiego numeru, miałem darmowe smsy z internetu do wszystkich numerów na świecie. Chyba do wszystkich oprócz argentyńskich. Przesiedziałem na tym wygodnym fotelu do świtu a po wyjściu na zewnątrz momentalnie zmroziło mi uszy. Dosłownie. Woda w kałużach zamieniła się w lód.

Widok na Aconcaguę z Parku Narodowego La Campana w Chile
Widok na Aconcaguę z Parku  La Campana
Zabrało mi jakieś pięć godzin złapanie stopa, prawie nic tam z rana nie jeździło. Tir który się zatrzymał wyglądał znajomo, kierowca również. He he, ten sam koleś który przywiózł mnie tu wieczorem. Zjazd w dół trwał jakieś dwie godziny. Krajobraz zapierał dech w piersiach, teraz w końcu mogłem coś zobaczyć, nie jak przez ostatnie sto kilometrów. Czerwonawe skały kontrastowały silnie z białymi szczytami. Drogę wybudowano wzdłuż rzeki Mendoza, obok biegła stara linia kolejowa, która popadła w ruinę. Klimat był bardzo suchy, kaktusy powszechne po chilijskiej stronie tu w ogóle nie występowały. Gdy dotarliśmy do równiny ujrzeliśmy winnice otaczające miasto. Mogły one przetrwać tylko dzięki systemowi nawadniania, który zapoczątkowali Inkowie, a potem rozbudowali Hiszpanie.

Spotkałem Deo wieczorem w jednym z pubów gdzie trwała wymiana językowa z couchsurfing. Byłem naprawdę zmęczony po nieprzespanej nocy, ale piwo dodało mi sił. Po pubie przenieśliśmy się do jej domu na przedmieściach gdzie gadaliśmy i gadaliśmy bez końca razem z Mercedes kolejną couchsurferką. Deo była bromatologiem i uwielbiała rozmawiać o jedzeniu i winie. Ciekawa sprawa. Następnego dnia dziewczyny oprowadziły mnie porządnie po mieście, które było zupełnie inne niż Valparaíso. Płaskie, zielone, z ładnymi parkami, dość zorganizowane, ale jak dla mnie brakowało mu tego charakteru które miało Valpo. Wieczorem mieliśmy szkółkę polskiego gotowania. Po raz kolejny barszcz.

Po kolejnym dniu w Mendozie, czas było wracać, musiałem iść do pracy. Dotarcie do granicy było łatwe, jeden staruszek zabrał mnie pod sam tunel. Potem jeden z tamtejszych pracowników przerzucił mnie na drugą stronę i po pół godziny marszu dotarłem do Los Libertadores gdzie formalności robiły osobówki jadące do Chile. Nowa pieczątka, kolejne dziewięćdziesiąt dni. Kilka godzin później dojechałem do Valparaíso, po chwilowych problemach w Los Andes. Misja zakończona!

Zaraz po powrocie odbyłem dwa kolejne warsztaty z pantomimy, po których Daniela, dziewczyna która je prowadziła oznajmiła że przenosi się do Santiago, więc koniec zajęć. Te trzy warsztaty pokazały mi mniej więcej to co potrzebowałem by zacząć i miałem nadzieję że uda mi się przygotować choć jeden skecz. Po rozmowach z kilkoma żonglerami dowiedziałem się że najlepszymi miejscami do zarabiania kasy na ulicy, są światła na których stoją samochody czekając na zielone. Powiedziano mi że można mniej więcej zarobić pięć tysięcy peso na godzinę. Nieźle. Musiałem znaleźć dobry spot i policzyć ile trwa czerwone światło tak by dostosować skecz. Czy uda mi się zostać mimem? Miewałem wątpliwości.

Jednego dnia Fernando zaproponował by wybrać się do Parku Narodowego La Campana, popytaliśmy więc w hostelu i udało nam się zorganizować małą załogę, czyli mnie, Gabriela, Fernando, sympatyczną dziewczynę z Francji o imieniu Pauline, Danielę z Argentyny i kolejnego Francuza Gaulliome'a. Nie najgorzej, hostel był prawie pusty. Spakowaliśmy kanapki i z rana wzięliśmy metro do Limache. Po ostatnich zakupach zabraliśmy się miejskim busem do Granizo, jednak wysiedliśmy za wcześnie i musieliśmy szukać kolejnego busa. Gdy w końcu dotarliśmy do granicy parku zostaliśmy ostrzeżeni, że szlak na sam szczyt był zamknięty na czas zimy i mogliśmy dojść jedynie do jaskiń w połowie drogi. Dni były krótkie, to fakt, ale postanowiliśmy że jeśli przyspieszymy to wciąż spróbujemy wejść na Campanę. Chcieliśmy się przyjrzeć z bliska Aconcaguie i może zobaczyć z drugiej strony ocean.

Pierwszy odcinek był dość łatwy, szlak prowadził przez las i nie był zbyt stromy. Po drugim śniadaniu przy jaskiniach upewniliśmy się czy nie ma strażników i zaczęliśmy drugą część wspinaczki. Tym razem trzeba było włożyć więcej wysiłku i pomagać sobie rękoma. Gdy w końcu dotarliśmy na szczyt widok zapłacił za nasz wysiłek z nawiązką. Andy pokryte były świeżym puchem a Aconcagua wyglądała jak Babel sięgający niebios. W miejscu gdzie miał być ocean widać było ocean chmur. Nie byliśmy jedynymi którzy zignorowali ostrzeżenie, na szczycie było sporo ludzi, głównie Amerykanie. Szare lisy podchodziły blisko wiedząc że człowiek oznacza źródło pożywienia. Przez ostatnią godzinę naszego zejścia maszerowaliśmy w ciemności widząc jedynie nasze buty oświetlone czołówkami. Zdobyliśmy szczyt o wysokości tysiąca ośmiuset osiemdziesięciu metrów startując z trzystu pięćdziesięciu. Przyjemny trek.

Przez jakiś czas mieliśmy jednego pracownika mniej, Samantha przeprowadziła się do Santiago, ale wkrótce Josefa zatrudniła kolejną dziewczynę, tym razem z Anglii. Ciekawie rozmawiało się z Franceską, interesowała się ona polityką i socjologią, zwolenniczka lewicy. Krytykowała ona bardzo obecnego prezydenta Piñerę i gdy ja za nim również nie przepadałem, uważałem że nie on jeden odpowiada za wiele problemów społecznych które miał ten kraj. Dyktatura Augusto Pinocheta skończyła się w 1988 i przez wiele lat po rządziła w Chile lewicowa koalicja, jednak nie zdołała ona wprowadzić ani darmowej edukacji ani powszechnej opieki zdrowotnej.

Chile było chyba najbardziej zamerykanizowanym krajem Ameryki Południowej, bardzo kapitalistycznym gdzie na przykład najlepsze szkoły średnie były w prywatnych rękach, więc tylko dzieci z zamożnych rodzin mogły tam się uczyć. Tutejsze społeczeństwo było wyraźnie podzielone na klasy. Innym problemem było nadużywanie władzy przez policję, którą nazywano tu carabineros. Chilijska policja słynęła z nieprzekupności ale też z przemocy. Przez całą jesień obserwować można było wiele protestów organizowanych przez studentów walczących o darmową edukację. Działka wodne i gaz łzawiący był używane przeciwko nim regularnie. Mimo wszystko Chile było najbogatszym krajem na kontynencie. W niektórych okolicach widoczna była bieda, ale nie była to bieda jak w Brazylii. To samo można rzec o bezpieczeństwie. Niektóre dzielnice były niebezpieczne, ale przestępstwa z bronią palną były rzadkością.

Czas mijał szybko, mój hiszpański stawał się coraz lepszy, nie bałem się już nawet odbierać telefonów. Poznawałem ten kraj i to miasto coraz lepiej. Wszystko wydawało się być w porządku, ale była jedna rzecz która mnie martwiła. Po ponad dwóch miesiącach w Valpo nie odłożyłem ani grosza. A przecież chciałem kontynuować mą wyprawę. Słyszałem wielokrotnie że do podróżowania nie są potrzebne pieniądze, ale przerabiałem to przez kilka miesięcy w Europie i nie podobało mi się. Da się tak żyć przez miesiąc czy dwa, ale nie przez kilka lat. Lubię sobie pójść na piwo gdy mam ochotę, albo kupić składniki i ugotować coś pysznego w zamian za gościnę. Zarabianie sztuką na ulicy wciąż wydawało się najlepszym rozwiązaniem, ale chyba pantomima nie była najlepszym wyborem. Po ćwiczeniu przez jakiś czas czułem że to zmierza donikąd, żadnych osiągnięć. Może po prostu nie da się nauczyć aktorstwa w kilka tygodni, przeliczyłem się. Spróbowałem, dowiedziałem się, czas poszukać czegoś innego. Musiałem znaleźć jakąś inną umiejętność którą mógłbym opanować. Lub przynajmniej płatną pracę.

___
*Cerro - po hiszpańsku oznacza wzgórze.
**Tía - w języku hiszpańskim ciotka.