slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Piraci z Karaibów

Old sailboat in San Blas
- Chętnie zabierzemy cię ze sobą! - przeczytałem wiadomość na telefonie. Nie dotarłem jeszcze do Cartageny, a już najprawdopodobniej miałem stopa. Chyba nie można dostać z rana lepszego maila, gdy szukasz łajby. Dołączenie linku do filmiku o moim pierwszym jachtostopie okazało się być świetnym pomysłem. Sundy, która odpisała mi tak szybko, wspomniała że jej chłopak Paul, który był kapitanem ich łodzi, wielokrotnie odwiedzał blog Loïck'a. Oboje znali więc mnie już nieco. Wypas!

Planowali oni najpierw wyciągnąć łódkę na ląd by ją pomalować, miałem więc nieco czasu by odwiedzić Park Narodowy Tyrona. Wejściówka nie była tania a ja nieźle spłukany, planowałem więc prześliznąć się do parku pod osłoną nocy, szczególnie że poznałem kogoś kto nie tylko wiedział gdzie jest drugie, mniej kontrolowane wejście, ale kto oddał mi również swoją opaskę na nadgarstek którą otrzymywał każdy odwiedzający. Kolor opaski zmieniał się każdego dnia, ale na terenie parku był kemping gdzie ludzie zatrzymywali się na dłużej, więc goście mieli opaski w różnych kolorach.

Zacząłem stopować po południu i szybko zabrała mnie kobieta w średnim wieku. Jechała odwiedzić przyjaciela, który tak się składało mieszkał nieopodal szlaku który był drugim wejściem do parku. Zostałem zaproszony na drinka i gdy właściciel dowiedział się o moim pomyśle, zaoferował mi hamak w ogrodzie bym mógł się zdrzemnąć przed nocną przygodą. Powiedział mi również że nie ma tam żadnej budki z biletami, za dnia strażnicy patrolowali jedynie czasami szlak na koniach. Podziękowałem mu serdecznie za wszelką pomoc po czym wskoczyłem do hamaku nastawiwszy budzik na za piętnaście trzecia.

Gdy się obudziłem jedyne co było słychać to hałas nocnej dżungli który zawsze dawał mi niezłego pietra. Włączyłem czołówkę i zacząłem iść w górę wijącej się ścieżki. Znieruchomiałem wielokrotnie w czasie wędrówki widząc węża czy inną bestię, która zawsze okazywała się być cieniem źdźbła lub gałęzi w słabym świetle mojej starej latarki. Z całą tą adrenaliną moja wyobraźnia była jak na sterydach.

Około szóstej zaczęło świtać i w końcu mogłem zobaczyć coś więcej niż metr czy dwa ścieżki przed własnymi stopami. Po dziesięciu minutach dotarłem do ruin starej indiańskiej wioski z kamiennymi strukturami. Stąd szlak wiódł przez coś w rodzaju wielkich kamiennych schodów, ciężko mi było powiedzieć czy były naturalne czy stworzone przez człowieka. Otaczająca mnie zieleń była tak intensywna, świergot ptaków i szum strumyków pod kamieniami tak kojące. Nie było już we mnie adrenaliny, był podziw.

Zszedłem do kempingu gdzie ludzie przygotowywali śniadanie po czym pomaszerowałem na plażę w zatoczce, przyozdobioną białymi głazami. Znalazłem jeden na uboczu z powykręcanymi drzewami jakby stworzonymi dla mojego hamaka, więc strzeliłem sobie drzemkę po której poszedłem w kierunku wyjścia i dalej do głównej drogi. Stopa z powrotem do Palomino złapałem w niecałą minutę.

Po powrocie na mój kemping zacząłem wymieniać maile z Sundy, musiałem się dowiedzieć więcej na jakich warunkach miałem płynąć. Jachtostopowicze na ogół pokrywali koszty swojego wyżywienia i chciałem wiedzieć ile ode mnie oczekiwali. Odpisała mi że wychodzi piętnaście euro za dzień, czyli praktycznie tyle samo gdy płynąłem przez Atlantyk. Oprócz tego musieliśmy się zrzucić na miejscowy podatek na wyspach San Blas, ale nie była to jakaś wielka kwota. Na lądzie w Kolumbii byłem w stanie wyżyć za mniej, lecz jedynie w przypadku nie brania noclegów pod uwagę. Nie miałem problemów z tą ceną, ale ponieważ jechałem na resztkach oszczędności musiałem z góry wiedzieć ile dni planowali oni spędzić na San Blas, przed dopłynięciem do portu z urzędem imigracyjnym.

Sundy napisała mi że jeden z urzędów był w Porvenir na San Blas i o ile był on wciąż na wyspie, było stamtąd rzut beretem do Carti będącego już na stałym lądzie, a drogę łączącą tę mieścinę z Panamericaną podobno dopiero co wyasfaltowano. Mógłbym podbić paszport w Porvenir, zostać podrzucony do Carti skąd na stopa dojechałbym do Panama City. Brzmiało nieźle, byłem gotowy się dołączyć, gdy otrzymałem kolejnego maila. Nie spodobał mi się.

Według poznanych im żeglarzy, a także raportów na Noonsite, Panama wprowadziła wizę żeglarską dla wszystkich przybywających żaglówkami, co oznaczało całą załogą czy pasażerów. Sto pięć dolarów? Pojebało was? By to szlag, nie było mnie na to stać. A co ze wszystkimi backpackerami płynącymi pod żaglami do Panamy za grubą kasę? Sprawdziłem stronę internetową jednej z firm organizujących takie atrakcje. Na stronie głównej było napisane grubymi literami że każdy musi te sto pięć dolców zapłacić, chyba że wylatuje z Panamy w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Ooo, to był jakiś trop. Poszperałem w necie by dowiedzieć się więcej ale nie znalazłem za wiele. Musiałem się dostać jak najszybciej do Cartageny, i tak chciałem już poznać Paula i Sundy osobiście. Strona internetowa dla właścicieli mojego kempingu była już gotowa, spakowałem się więc, pożegnałem ze wszystkimi i z rana ruszyłem w trasę.

Autostop działał cudownie, północna, nadmorska część Kolumbii była chyba najłatwiejsza. Potrzebowałem jednego stopa by dojechać do Santa Marta i dwa kolejne do Cartageny. Wyrzucono mnie po południu przy lotnisku gdzie od razu się schowałem. Miasto było dużo bardziej wilgotne i lepkie, klimatyzowany terminal był miłym wytchnieniem. Tę noc spędziłem na dworcu autobusowym by zaoszczędzić kilka peso i z rana przerzuciłem się do najtańszego hostelu jaki udało mi się znaleźć.

Starówka była niesamowicie piękna, z kolorową kolonialną architekturą i niesamowicie zapchana turystami. Znalazłem jedną firmę oferującą przeprawę żaglówkami do Panamy gdzie zapytałem się wprost o co chodzi z tymi siedemdziesięcioma dwiema godzinami. Koleś za biurkiem potwierdził że taka wiza tranzytowa istnieje, jest darmowa i jedyne co potrzebowałem to bilet na samolot wylatujący z Panamy w ciągu tego czasu. Wiedziałem już jak załatwić sobie taki bilet używając linii lotniczych Copa operujących w obu Amerykach. Z Copa Airlines można było zarezerwować przelot i jednocześnie wstrzymać się z zapłatą na czterdzieści osiem godzin. Taka rezerwacja wyglądała jak typowy bilet z numerem potwierdzającym, imieniem i nazwiskiem, datą itd., którą można było wydrukować. Przy braku zapłaty po dwóch dniach była ona automatycznie anulowana. Będąc już w Panamie mógłbym śmignąć na stopa do Kostaryki. Wyglądało na to że znalazłem sposób by obejść system. Nadszedł czas by poznać mojego przyszłego kapitana i jego dziewczynę.

Spotkaliśmy się w Club Nautico gdzie ich łódź o nazwie Arbutus stała na kotwicy. Był to jedenastometrowy aluminiowy slup zbudowany we Francji z wysuwanym kilem i sterem, którym można było pływać po bardzo płytkich akwenach, a nawet posadzić na plaży. Z tego też powodu miał on centralny kokpit, a salon znajdował się na rufie z sześcioma oknami niemal dookoła. Nigdy nie spotkałem się z podobną łajbą.

W realu Sundy, Kanadyjka z Vancouver o japońskich korzeniach, była jeszcze bardziej wyluzowana i zabawna niż to sobie wyobrażałem czytając jej maile. Paul, wysoki facet z krótko przystrzyżoną głową, z początku wydał mi się bardziej spokojny i zdystansowany, ale już po paru godzinach wiedziałam że moje pierwsze wrażenie było błędne. Moja trzecia złapana na stopa łódka i mój trzeci kapitan znowu z Francji. Zabawne, nie wiedzieć czemu miałem jakąś lekkość w nawiązywaniu kontaktu z Francuzami. Spędziłem ostatnią noc w hostelu i przeniosłem się na Arbutusa. Mieliśmy dobrą prognozę pogody więc następnego dnia podnieśliśmy kotwicę.

Był ładny poranek z lekkimi chmurkami na niebie. Płynęliśmy na silniku wzdłuż Zatoki Cartageńskiej patrząc na wieżowce w Boca Grande, nowoczesnej i luksusowej dzielnicy miasta. Gdy minęliśmy Boca Chica, południową cieśninę łączącą zatokę z Morzem Karaibskim, postawiliśmy żagle, zgasiliśmy silnik i zaczęliśmy wsłuchiwać się w plusk wody i świst wiatru. Płynęliśmy przez kilka godzin i po południu zarzuciliśmy kotwicę po zawietrznej stronie Wysp Rosario. Postanowiliśmy poczekać tu parę kolejnych godzin aby nie dopłynąć na San Blas nocą. Archipelag nie był dobrze skartowany, a rafy koralowe stanowiły realne zagrożenie. Po późnej kolacji byliśmy gotowi znów postawić żagle.

Płynęliśmy całą noc z wiatrem utrzymując niezłą prędkość. Poranek przywitał nas ciemnostalowym niebem i miałem wrażenie że zaraz zrobi się nieciekawie, na szczęście moje obawy się nie spełniły.
- Mamy rybę! - nagle usłyszałem podekscytowany głos Sundy. - Pomóżcie mi! - Zaczęliśmy zwijać żyłkę i w końcu ją zobaczyliśmy, całkiem spory tuńczyk. Walczył zawzięcie o życie nurkując głębiej ale byliśmy silniejsi. Po dziesięciu minutach jedyne co zostało z tego stworzenia to dwa pysznie wyglądające filety. Jeden gatunek zjada drugi, najbardziej prozaiczny aspekt życia, od jego zarania na tej planecie.

Mural w Cartagenie Kolumbia
Mural w Cartagenie
Gdy skończyłem swoją nocną wachtę zasnąłem szybko w koji, a gdy wstałem po kilku godzinach dosłownie wbiegłem na kokpit. Widok archipelagu powalał. Wyspy, wysepki, wysepeczki. Było ich wszystkich około trzysta sześćdziesiąt i wiele z nich mogliśmy podziwiać na lewej burcie. Niektóre duże, pokryte namorzynami, inne maleńkie z kilkoma palmami kokosowymi i otaczającą je plażą, tak małe że możnaby je obejść w minutę albo i mniej. Jak w kreskówkach. I rafy koralowe, widać je było doskonale przez czystą szmaragdową wodę.

Studiowałem na uniwerku geografię, ale jakoś nazwa San Blas obiła mi się pierwszy raz o uszy całkiem niedawno. Po odkryciu ich istnienia, wciąż wyobrażałem sobie typowe karaibskie wyspy, z miastami i portami, hotelami i samochodami. San Blas było zupełnie inne. Czułem się bardziej jakbym dotarł na odległe atole Pacyfiku. Niektóre wyspy miały kilka prostych chatek do wynajęcia, kilka szopek zadaszonych palmowymi liśćmi, może jakiś bar czy sklepik. W całym archipelagu były może dwa miasteczka, gdzie miejscowi prowadzili nieco bardziej nowoczesne życie. Reszta nie zmieniła się za wiele od wieków.

Wyspy zasiedlone były przez rdzenny lud Kuna. Indianie ci łowili ryby i owoce morza, zbierali kokosy i wymieniali je na inne dobra z mieszkańcami stałego lądu oraz z żeglarzami. O ile faceci nosili zachodnie spodenki i podkoszulki, kobiety wciąż wolały tradycyjne kolorowe suknie i koraliki na łydkach. San Blas posiadało autonomię wewnątrz Panamy i miejscowi stanowili swoje własne prawa w Kuna Yala, jak brzmiała nazwa archipelagu w ich języku. Było to nie tylko piękne, ale doprawdy egzotyczne miejsce.

Zarzuciliśmy kotwicę pomiędzy dwoma wyspami w grupie Chichime, było tam jednak mało miejsca i gdyby zmienił się wiatr moglibyśmy wylądować na plaży, przenieśliśmy się więc za większą z bliźniaczym wysepek. Wieczorem mieliśmy gości na kolację, dwóch Hiszpanów których Sundy i Paul poznali wcześniej. Lorenzo i Mario pływali po San Blas łodzią Lycka, na którą zabierali od czasu do czasu turystów by zarobić na chleb. Kolacja była na mój koszt, a raczej na koszt morza, ja tylko upichciłem coś z tych filetów z tuńczyka. W kambuzie pojechałem zupełnie freestyle'owo improwizując z przyprawami jak jazzman na trąbce. Wyszedł z tego smaczny, inspirowany Azją posiłek. Nazwaliśmy go Zupa Chichime.

Z rana popłynęliśmy na południe na Dog Island gdzie stara kanonierka leżała zatopiona tuż obok plaży. Idealne miejsce do nurkowania. Koralowce o różnych wymiarach i kształtach pokrywały dno wokół nas a wrak był domem dla wielu gatunków ryb lśniących wszystkimi możliwymi kolorami. Pogoda nie mogła być bardziej karaibska, słoneczna i gorąca z morzem tak ciepłym że nie przynosiło odświeżenia. Na szczęście wiała lekka bryza.

Z Dog Island przerzuciliśmy się w to samo popołudnie na Banedup kilka mil na północny wschód gdzie zarzuciliśmy kotwicę na noc. Następnego poranka, gdy znów pluskaliśmy się i nurkowaliśmy, Paul wypatrzył ośmiornicę chowającą się pomiędzy rafami. Łowienie z kuszą było na San Blas zabronione, skonstruował on więc na prędce prowizoryczny hak by upolować to dziwaczne ale jakże pyszne stworzenie. Paul wciąż ulepszał swój wynalazek i po godzinie czy dwóch zabawy w chowanego w końcu upolował nam kolację.

Gdy ośmiornica znalazła się już na pokładzie, Paul zadał jej śmiertelny cios po czym wyrwał jej dziób. Następnie obtłukliśmy jej cielsko o pokład, ponoć był to sposób na zmiękczenie jej mięsa. Żadne z nas nie miało doświadczenia w przerabianiu ośmiornicy na posiłek, znów improwizowaliśmy. Po południu podnieśliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy dalej na południe by spotkać się z kolejnymi znajomymi Paula i Sundy. Philip i Monica czekali na nas na Los Grullos na swym katamaranie Miss Molly.

- Zalecana trasa według przewodnika Bauhausa* wiedzie wokół tej wyspy, - Paul wskazał wysepkę jakieś trzydzieści stopni na lewą burtę, - ale wszystkie mapy wskazują że jest wystarczająco głęboko pomiędzy wyspami. Popłyniemy na wprost, będzie krócej.
- Może powinniśmy schować kil - zapytałem.
- Oczywiście! Tu jest rączka, możesz to zrobić?
Zacząłem wsuwać kil przy pomocy hydraulicznego lewarka. Po wykonaniu zadania przeniosłem się na dziób by obserwować głębokość. Płynęliśmy powoli na silniku w kierunku kanału pomiędzy dwiema wysepkami. Skanowałem dokładnie dno które doskonale było widać, wyglądało jednak na wystarczająco głęboko by bezpiecznie przepłynąć.

- Na prawo! Na sterburtę!!! - chwilę później krzyknąłem ile sił. - Grzyb z koralowca!
Bum! Za późno, utknęliśmy. Fale rzucały nas rytmicznie o rafę, czuło się jakbyśmy na niej zawiśli. Paul podniósł ster i wcisnął gaz na maksa, ale niewiele to dało. Nagle kątem oka zobaczyłem gościa gnającego bączkiem w naszą stronę. Po chwili pchał nas najmocniej jak mógł, silnik mu wył kopcąc niemiłosiernie. Hrrrrr, zazgrzytało i… byliśmy wolni. Spojrzałem Paul'owi w oczy, Paul spojrzał na mnie, na koniec Sundy zerknęła na nas obu. Wyglądaliśmy jakbyśmy ujrzeli ducha. Właściwie oczami mojej wyobraźni to widziałem ducha, ducha Arbutusa. Jedynie pusty kadłub leżący na boku, obmywany falami, jak wrak jachtu który widzieliśmy wcześniej na Chichime. Tym razem Arbutus miał szczęście.

Podążyliśmy za bączkiem i dowiedziałem się że facet który nas uratował to Philip z Miss Molly. Zarzuciliśmy kotwicę wciąż nieco rozdygotani i Paul od razu zanurkował by sprawdzić uszkodzenia. Niewielkie zadrapanie na kadłubie i zmiażdżone dwie plastikowe podkładki na ośce steru. Ich wymiana zajęła nam pół godziny. Musieliśmy to zrobić od razu, oddzielały one stalową ośkę od aluminiowego steru, a te dwa metale się nie lubią, szybka korozja gwarantowana. Ten wieczór spędziliśmy na Miss Molly zaproszeni przez Philipa i Monikę. Przynieśliśmy ze sobą gulasz z ośmiornicy który upichciła Sundy, byliśmy to winni Philipowi, w końcu nas uratował na rafie.

Spędziliśmy na Los Grullos cały następny dzień po czym popłynęliśmy na Holandes gdzie zarzuciliśmy kotwicę na noc. Pogoda się mocno zmieniła, ciężkie chmury spowiły całe niebo. Znów ponurkowaliśmy i pobyczyliśmy się na jednej z wysp, następnie postawiliśmy żagle i popłynęliśmy zobaczyć kawałek cywilizacji. Nargana była miasteczkiem z prawdziwego zdarzenia z jednym czy dwoma sklepikami, małą restauracją, murowanymi domami, a nawet darmowym publicznym wifi. Wyglądało jak typowa latynoska wioska czy miasteczko, z tą różnicą że położona była na dwóch wyspach połączonych mostem dla pieszych. No i nie było tu samochodów. Kupiliśmy nieco świeżych owoców i warzyw, ponoć dowożonych tu na małych łodziach towarowych z Kolumbii i zamieniliśmy Narganę na Green Island która była świetnym schronieniem. Po południu zaczęło nieźle wiać.

- Hej Paluch, wiem że umówiliśmy się iż spędzimy na wyspach z góry określony czas, ale jest tu tak pięknie że chcielibyśmy zostać dwa dni dłużej. Czy miałbyś coś przeciwko? - już miałem odpowiedzieć ale Sundy kontynuowała. - Wiemy że jesteś teraz spłukany, spoko, nie chcemy od ciebie żadnej kasy za te dodatkowe dni.
- Ha - uśmiechnąłem się, - nie ma problemu, San Blas jest zajebiste!
- Myśleliśmy też by paszporty podbić w Portobelo a nie w Porvenir, mają tam urząd imigracyjny. I tak chcieliśmy stamtąd załatwiać formalności związane z przejściem przez kanał.
- Portobelo… - zerknąłem na mapę. - Wow, stąd miałbym dużo bliżej do granicy z Kostaryką. Jak dla mnie idealnie, z Carti mógłbym mieć niewielki ruch. Jak najbardziej za!
Bez dwóch zdań, dobrzy ludzie.

Z Green Island udaliśmy się na zachód do Cambombia gdzie Charlie i Karen, małżeństwo z Wisconsin, wyczekiwali nas na swojej przepięknej łodzi Changing Tides. Kolejni znajomi załogi z Arbutusa. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy kilka piw i posłuchaliśmy żeglarskich opowieści. Ta parka żeglowała już kawał czasu. Po nocy na Cambombia wróciliśmy na Chichime. Zrobiliśmy małą szybką pętlę wokół jedynie niewielkiej części San Blas. By zobaczyć całość, odwiedzić wszystkie kotwicowiska, postawić nogi na większości wysp potrzebowalibyśmy spędzić tu miesiące, może nawet lata. I niektórzy tyle tu spędzili.

Ośmiornica na jachcie San Blas Panama
Ośmiornica w końcu na pokładzie
Na Chichime mieliśmy naszą ostatnią noc na archipelagu i razem z Mario z Lycka poszliśmy na piwo do miejscowego baru. Była to jedna z najpopularniejszych wysp i oprócz baru były tam chatki do wynajęcia i kemping. Zabawnie było wracać na łajbę bączkiem nieco podchmielony i uchachany. Miałem niemal ochotę pośpiewać. Na szczęście się powstrzymałem, do utalentowanych nie należałem.

Postawiliśmy żagle zaraz po śniadaniu i popłynęliśmy na zachód zostawiając ten kawałek raju za nami. Po południu zakotwiczyliśmy przy Isla Grande gdzie przywitał nas ryk wyjców.** Dotarliśmy do Zatoki Portobelo około południa następnego dnia. Mijaliśmy wiele łodzi na kotwicy, niektóre wyglądały jakby nie podniosły jej od lat. Ja byłem gotowy zarzucić naszą, ale Paul płynął dalej, mijając jachty jeden za drugim.
- Jeszcze nie, jeszcze nie - powtarzał, a ja zacząłem rozpoznawać litery na szyldach na lądzie.
- Dlaczego tak blisko? - zastanawiałem się.
- Zobaczysz. Okej, teraz! - poczekaliśmy chwilę po czym sprawdziliśmy czy trzyma. Po wszystkim Paul wyciągnął swój telefon. - Zobaczmy jakie wifi tu mamy… Casa Congo… A, tam! Idziemy na kawę.
- Ha ha, mam cię cwaniaku, nie ma nic lepszego niż darmowe wifi na pokładzie!
- Dokładnie - Paul potwierdził z dumą w głosie.

Przeszliśmy się po mieście po zakończeniu kawowej misji, była to bardzo stara miejscowość, którą według legendy założył sam Krzysztog Kolumb. Był tam budynek Aduany, starego urzędu celnego, wiele fortyfikacje wewnątrz i dookoła miasteczka oraz kościół z rzeźbą Czarnego Chrystusa. Portobelo to kawał historii, historii pełnej konkwistadorów i złota wywożonego stąd na Stary Kontynent, a także piratów i ich ciągłych prób zdobycia tego złota. Kapitan Morgan, jeden z najsłynniejszych z nich wszystkich, nawet podbił miasto w 1668.

W mieście trwała właśnie feta, Festiwal Diabłów i Kongo, podczas którego wielu mieszkańców przebranych było za diabłów. Głośna muzyka akompaniowała tańcom i racom, od czasu do czasu jeden z diabłów smagał batem białych turystów. Była to słodka zemsta za lata niewolnictwa, większość miejscowych była potomkami przywiezionych tu Afrykanów. Musiałem się więc mieć na baczności.

Urząd imigracyjny został otwarty po zakończeniu świętowania i czas było w końcu wypisać się z łódki. Oficer zapytał mnie o bilet, sprawdził na nim wszystkie dane i podbił mi paszport dopisując coś przy pieczątce. Gdy dostałem go z powrotem zerknąłem zaciekawiony na pieczątkę. Dopisek był krótki: "10.10." Okej, zegar zaczął tykać, czas uderzyć w trasę. Od tego momentu miałem siedemdziesiąt dwie godziny by opuścić Panamę. Uściskałem Paula i Sundy i poszedłem szukać mojego pierwszego stopa w Ameryce Środkowej.

Pierwszego lifta miałem w jakieś pół godziny, zabrał mnie pickup zbierający złom. Potem osobówka zabrała mnie na krzyżówkę w Sabanitas. Gdy stałem przy McDonaldzie fala kolorowych motyli przeleciała nad drogą. Były ich setki, może tysiące i migrowały na południowy wschód. Po chwili zabrała mnie ciężarówka bezpośrednio do Panama City. Miasto zaskoczyło mnie nieco, dziesiątki drapaczy chmur wypełniały horyzont. Wyglądało to jak jakieś Miami.

Zabrało mi trochę dotarcie do dworca autobusowego gdyż wysiadłem na przedmieściach. Musiałem dotrzeć do La Chorrera gdzie autostrada zamieniała się w coś bardziej przyjaznego autostopowiczom, więc wskoczyłem do starego amerykańskiego szkolnego autobusu wymalowanego jaskrawymi farbami i gdzie głośna muzyka lała się z zainstalowanych wewnątrz wielkich głośników. Używano ich w całym kraju jako komunikacja miedzymiastowa, szczególnie na krótszych dystansach.

Noc nastała szybko i spędziłem ją na stacji benzynowej znów za zgodą przyjaznego pracownika. Zajęło mi kilka godzin złapanie pierwszego stopa, po dwóch kolejnych dotarłem do Santiago wczesnym popołudniem. Musiałem podrałować trochę z buta by znaleźć jako taką miejscówkę, która i tak nie działała za dobrze przez pierwszą godzinę czy dwie. W końcu zatrzymał się samochód z rodzinką w środku.
- Jedziemy do Tole - krzyknęli wszyscy chórem.
- Nie mam pojęcia gdzie to, ale nieważne - załadowałem się szybko do środka.

Najpierw roboty drogowe potem dziury w asfalcie sprawiły że przemieszczaliśmy się dość wolno. Kobieta za kółkiem, która była matką dwóch nastoletnich synów, nie była z początku zbyt rozmowna, ale stopniowo zaczęła być ciekawa co facet z Polski robił w Panamie. Miałem mnóstwo czasu by opowiedzieć jej swoją historię. Gdy dojechaliśmy do zjazdu na Tole, właśnie się ściemniało.
- A jak cię nikt dzisiaj nie zabierze to gdzie będziesz spał?
- Jeszcze nie wiem - rozejrzałem się, - może na tym przystanku.
- Wariat z ciebie!
Uśmiechnąłem się i poszedłem zapytać drogowców kładących nowy asfalt, czy mógłbym się przekimać na przystanku obok. Nie mieli nic przeciwko. Nagle zobaczyłem jak auto które mnie tu przywiozło zawraca.
- Trzymaj, nie chcę byś chodził głodny.
- Nie nie, nie trzeba!
- Trzymaj!
Zostałem z piętnastoma dolarami w dłoni.

Potrzebowałem tylko dwa stopy z rana by dotrzeć do granicy. Jedna pieczątka, druga pieczątka i byłem w Kostaryce. Niewiele później dotarłem do Ciudad Neily. Zacząłem kręcić się po miasteczku, które miało zupełnie odmienny klimat w porównaniu z Panamą. Było czysto i schludnie, wszystko wydawało się jakoś bardziej zorganizowane. Autobusy nowoczesne i zupełnie ciche, lokalne puby pełne ludzi sączących kawę lub piwo w ciągu dnia. Czułem się tu zupełnie inaczej, czułem się jakoś europejsko.

Rozbiłem się tej nocy w Golfito na wybrzeżu i około południa wróciłem do Ciudad Neily, gdzie mogłem korzystać z internetu w uniwersyteckiej bibliotece. Zostałem kolejną noc w tym pięknym ale strasznie drogim kraju i pojechałem z powrotem na granicę. Po kostarykańskiej stronie zapłaciłem osiem dolarów podatku wyjazdowego. Imigracyjni z Panamy zapytali mnie znów o bilet, miałem kolejną fałszywkę z Copa Airlines, a także o gotówkę na własne utrzymanie. Wyciągnąłem garść zielonych, głównie banknotów jednodolarowych owiniętych w dwudziestkę. Przeszło. Na koniec zapłaciłem dwa dolce gminnego podatku i byłem z powrotem w Panamie. Tylko tym razem mogłem zostać sześć miesięcy i kosztowało mnie to łącznie dychę. Sto pięć dolarów? Pieprzcie się.

Stop w przeciwną stronę działał nie wiedzieć czemu znakomicie, zmieniałem samochody jak rękawiczki. Jeden z kierowców był Kolumbijczykiem który mieszkał w Panamie od ponad dziesięciu lat. Gdy powiedziałem mu że właśnie co przyjechałem, byłem prawie bez grosza i szukałem pracy, zaprosił mnie na coś do żarcia, a na koniec wcisnął mi dwadzieścia dolarów dodając: "Gdy pierwszy raz tu przyjechałem byłem w identycznej sytuacji." Fair play!

Gdy wysiadłem w Portobelo udałem się od razu do Casa Vela, miejsca prowadzonego dla żeglarzy i przez żeglarzy. Właścicielami była para z Niemiec, która tu przypłynęła przed kilkoma laty. Po zarzuceniu kotwicy w Panamie Ray otworzył warsztat gdzie naprawiał żagle, a Birgit miała mały bar z najtańszym piwem w mieście. Od czasu do czasu można było zjeść obiad albo załapać się na grila. Był to ich sposób na utrzymanie się i odłożenie na Pacyfik.

Poznałem ich wcześniej z Sundy i Paulem i od razu zauważyłem że wiedzieli o wszystkim co się działo w okolicy. Planowałem poszukać pracy na łodziach zabierających turystów na San Blas lub do Kolumbii. Alejandra, dziewczyna Lorenzo pracowała na jednej z takich łajb i była bardzo zadowolona. Prędzej czy później większość łodzi zawijała do Portobelo by się zaprowiantować. Najpierw jednak musiałem znaleźć jakąś bazę, zostało mi sto dolarów, nie byłem tak spłukany od lat. Birgit wspomniała że jest w mieście jeden hostel gdzie się udałem tego samego wieczoru. Zaledwie dziesięć minut rozmowy z właścicielem wystarczyło by dobić targu. Miałem zacząć pracować jako wolontariusz następnego dnia. Znaleźć bazę, odhaczone!

Captain Jack's Hostel był prowadzony, jak można się domyślić, przez Kapitana Jack'a. Był to zabawny koleś, trochę jak pirat, z siwymi włosami związanymi w kitkę i donośnym śmiechem. Hostel pełen był flag z trupimi czaszkami i innych pirackich parafernalii. Jack przypłynął tu przed kilku laty z New Jersey i zarzucił kotwicę na dobre. Miejsce to nie było tylko hostelem dla backpackerów, ale również restauracją z barem, dość drogą trzeba przyznać. Dość dziwne połączenie, ale działało.

Portobelo zaskakiwało mnie dość regularnie. Gdy pierwszy raz tu przypłynąłem poznałem Artura, chłopaka z Polski ściągniętego do Panamy by pomógł na łodzi. Wkręcił się niestety w dragi i zamienił w Arturo, którego wszyscy tu znali bo zawsze prosił o dolara. Podobnie jak kilku innych miejscowych obiboków. Jakiś czas później poznałem Beatę, kolejną rodaczkę, która miała tu swoją łódkę i zabierała nią czasami turystów. Siedzieliśmy raz w Casa Vela popijając piwo gdy wspomniała ona o Mikołaju, jeszcze jednym polskim żeglarzu.

- Ludzie znają go tu jako You You - dodała.
- Czekaj czekaj, You You? Brzmi znajomo. - Nie mogłem zajarzyć skąd znam tą ksywę, mieląc ja wciąż w głowie.
- To od jego pierwszej łajby.
- You You, łajba, Mikołaj… Nie no pierdzielisz, oni mieli tego bloga, on i jego dziewczyna Patrycja. Jak on się zwał… aroundtheworld.pl. Ten blog mnie zainspirował by spróbować jachtostopu.
- Oni już nie są razem, Patrycja wróciła do kraju.
- Wiem, wysłałem jej maila z prośbą o poradę kilka lat temu. To było jak znalazłem pierwszą łódkę. A może drugą. Bardzo mi pomogła.
- Pewnie poznasz Mikołaja niedługo, jest skiperem na jednej z łodzi pływającej do Kolumbii i z powrotem. Jest w Portobelo jakoś co dziesięć dni.
- Zajebiście! You You, ja cię kadzę… - wciąż kręciłem głową niedowierzając.

Po mniej więcej tygodniu spotkałem się znów z Paulem i Sundy i tym razem wylądowałem na pokładzie Arbutusa. Miałem dwa dni wolnego a oni potrzebowali kogoś do pomocy przy przejściu przez kanał. Według przepisów każda mała łódź przepływająca przez śluzy musiała mieć oprócz kapitana czterech tak zwanych line handlerów, czyli pomocników przy obsłudze lin. Byłem więc ja i Sundy i dołączyli do nas Lorenzo z jego dziewczyną Alejandrą.

Po południu dotarliśmy na kotwicowisko Flats niedaleko miasta Colón, które znajdowało się tuż przed wejściem do kanału. Jak tylko dołączył do nas pilot podpłynęliśmy bliżej na silniku, dowiązaliśmy się do innej żaglówki i wpłynęliśmy razem do pierwszej śluzy tuż za wielkim kontenerowcem. Teraz zadanie należało do nas, line handlerów. Musieliśmy tak operować linami przywiazanymi do ścian śluzy, by przez cały czas gdy podnosiła się woda pozostawać od nich w bezpiecznej odległości. Powtórzyliśmy cały proces jeszcze dwa razy i zacumowaliśmy na noc na Jeziorze Gatun.

Z rana miałem ochotę odświeżyć się w jeziorze, mimo iż było ono domem aligatorów, jednak kolejny pilot pojawił się bardzo wcześnie. Przepłynęliśmy na silniku całe jezioro i kanał, co zajęło nam pół dnia, a na koniec znowu przeszliśmy przez trzy śluzy, tym razem opadając coraz niżej w każdej komorze aż dotarliśmy do poziomu morza. Witajcie na Pacyfiku! Sundy i Paul byli bardzo szczęśliwi, teraz mogli płynąć spokojnie w stronę Australii. Dla mnie czas było wracać do Portobelo, obowiązki wzywały.

Praca w hostelu sprawiała mi ogromną frajdę. Właściwie to nie wiele było roboty związanej z hostelem, byłem bardziej barmanem, czasem też kelnerem. Uwielbiałem klimat tego miejsca. Jeff, który był menedżerem, miał tą zrzędliwą, "mam na wszystko wyjebane" pozę, ale zawsze odgrywaną z wielkim bananem na twarzy. Zacząłem go naśladować i szybko zacząłem być zuchwały z klientami. Ktoś na przykład zapytał: "macie zimne piwo?" a ja na to: "grr, zimne piwo? Dlaczego miałbym mieć zimne piwo?" Banan. Ludzie to uwielbiali, w końcu był to piracki bar.

Jedzenie było drogie, ale za to wyśmienite, było bardziej adresowane do żeglarzy niż do klienteli hostelu. Mieliśmy trzy kucharki. Angelica, była miejscową dziewczyną, Francis pochodziła z Dominikany, a Madu była aż z Kamerunu. Miałem tylko jeden darmowy posiłek, ale dziewczyny z kuchni zawsze o mnie dbały. Jak w każdej restauracji bywały jakieś resztki, złe zamówienia i tak dalej. Wydawałem właściwie tylko na śniadania.

Sam Jack był prawdziwie rozrywkowym gościem. Czasami rozstawiał on swój zestaw do karaoke i śpiewał. A śpiewać to on potrafił! W tym momencie Angie, córka Madu, najczęściej zaczynała tańczyć z Parrandą, psem Jack'a. Niezły show. Nieraz może brakowało organizacji, rejestracja gości odbywała się na kawałku papieru, podobnie z zamówieniami czy nawet z nie zapłaconymi rachunkami. Jednego wieczoru chciałem zapłacić za wszystkie wypite dotąd piwa. Zapytałem Jack'a czy widział mój rachunek, nie mogłem go znaleźć. Jack wzruszył tylko ramionami dodając: "zapłać ile możesz." Tak też zacząłem robić. Niech żyją piraci!

Pewnego dnia poznałem w końcu Mikołaja czyli You You. Miał na głowie długie dredy, zaraźliwy uśmiech na twarzy i atmosferę pokoju i miłości wokół siebie. Polski Rasta.
- Znam cię z twojego bloga - od razu wypaliłem.
- O kurcze, to było wieki temu, ale fajnie słyszeć że ktoś to czytał.
- Oj i to nie raz. Może właśnie dzięki temu blogowi jestem tu teraz. Więc dzięki stary!
Obaj się uśmiechnęliśmy i zamówiliśmy kolejne piwo.

Niedługo potem poznałem też Miro, kolejnego żeglarza z Polski. Była też ukraińska parka Lena i Leo, szalony Rosjanin Vito, Francuz Ramon, szkocki Alan, Dave z Irlandii, Brian od biżuterii… W Portobelo była masa ciekawych osobistości, głównie ludzi morza. Jednego wieczoru jakiś koleś podzielił się swoją historią. Przed kryzysem z 2008 amerykańskie banki rozdawały kredyty hipoteczne nie tylko na nieruchomości, ale również na jachty. Zapłacił on pierwszą ratę, popłynął do Panamy, zmienił nazwę i numery łajby, zrobił sobie na nią lewe papiery i na koniec pokazał bankowi środkowy palec. Jeśli ta historia była prawdziwa to był on prawdziwym piratem!

Dni mijały i coraz bardziej wyglądało na to iż nie znajdę pracy na łodzi. Gdy wspomniałem Jeffowi, że planuję przenieść się do stolicy w poszukiwaniu płatnej pracy, powiedział mi że spróbuje przekonać Jack'a by zaczął mi płacić wynagrodzenie. Potem powtórzyła to Lorena, dziewczyna Jack'a. I wkrótce udało im się. Byłem mega happy, że nie musiałem szukać niczego innego. Uwielbiałem tą robotę. I od tego momentu oddałem jej się jeszcze bardziej. Przetłumaczyłem wszystkie menu na hiszpański, poszukałem z Jeffem przepisów na nowe drinki, stworzyłem kartę z koktajlami, ba, nawet pojechałem do Panama City kupić porządne szklanki. Chciałem by moje margarity wyglądały bardziej elegancko.

W barze miałem zupełną wolność, eksperymentowałem więc i często robiłem to z Loreną. Czasem pojawiała się wieczorem nieco wypita i rzucała: "Paluch, przygotuj mi coś nowego!" Jednej nocy, metodą prób i błędów stworzyliśmy naprawdę pysznego drinka. "Jak go nazwiemy?" pojawiło się pytanie. Było dwóch współtwórców, jeden z Polski, drugi z Kolumbii. I tak narodziła się Polombia. Umieściliśmy tę nazwę od razu na tablicy ze specjalnymi ofertami. Z rana oboje spojrzeliśmy na tablicę. Zonk! Co było w środku? Wypiliśmy sporo podczas eksperymentowania. Zajęło nam pół dnia odtworzenie tej receptury.

Szymon Kuczyński mały jacht Atlantic Puffin
Szymon i jego niewielki Atlantic Puffin
Któregoś poranka dostałem maila od Patrycji z Polski. Co za niespodzianka, akurat poznałem jej byłego chłopaka. Chciała bym pomógł jednemu żeglarzowi z kraju który właśnie płynął do Portobelo. Szymon był w trakcie samotnej wyprawy dookoła świata na maleńkiej łódce zwanej Atlantic Puffin. Miała ona jedynie sześć i pół metra, i co najważniejsze, nie miała w ogóle silnika. Szymon był nie najlepszy w językach obcych, a potrzebował pomocy przy formalnościach z przejściem przez kanał.

Poznaliśmy się osobiście kilka dni później i od razu zadzwoniłem do agenta, którego poznałem wcześniej. Problem polegał na tym że silnik był wymagany by przepłynąć przez kanał. Agent nie był jeszcze pewien jak to załatwić. Wiedzieliśmy już ze zajmie to więcej czasu, nie mogliśmy tak po prostu siedzieć i czekać. I nie siedzieliśmy. Za każdym razem jak miałem wolne robiliśmy sobie wyprawę po dżungli. Jak byłem w pracy, Szymon wpadał do baru i sączyliśmy razem Guinnessa motywując się nawzajem do napisania czegoś na naszych stronach internetowych. Mnie się bardziej udawało. Wysiłek Szymona działał na mnie odwrotnie, zamiast usiąść przed komputerem sięgałem po następnego Guinnessa i zaczynałem żartować z klientami. O ile jakichś miałem, bar był dość pusty w tym okresie.

Agent czasem nie odbierał telefonów, czasem pojawiał się z jakimiś dziwacznymi pomysłami, ale ostatecznie zorganizował silnik od bączka, który zainstalowany został na improwizowanym drewnianym uchwycie na rufie. Przepłynąłem kanał z Szymonem i był to już mój czwarty raz gdyż że dorabiałem sobie jako line handler. Niesamowite było widzieć Szymona w akcji. Potrzebował on zaledwie kilku sekund by przeanalizować wiatr, prądy i fale po czym znał już swoją trasę, wiedział jak ustawić żagle i ile musiał zrobić halsów. Żeglarz z prawdziwego zdarzenia. Widzieliśmy się ostatni raz w Panama City po przejściu przez kanał i wkrótce popłynął on dalej w stronę Polinezji.

Tygodnie mijały jak dni, miesiące jak tygodnie. Sześć miesięcy mojego bezwizowego pobytu prawie minęły, czas było więc znów jechać do Kostaryki by go odnowić. Tym razem miałem kompana. Felipe był chilijczykiem którego poznałem w Ekwadorze. Studiował on produkcję filmów dokumentalnych i przeniósł się do Panamy by zrobić kilka projektów, spotkaliśmy się więc najpierw na kilka drinków w jego mieszkaniu w stolicy, a potem odwiedził mnie u Jack'a gdzie obejrzeliśmy razem mecz Chile podczas Copa America. Wyprawę zaczęliśmy w La Chorrera i mimo że była nas dwójka, stop szedł jak z płatka. Felipe miał zabawny sposób łapania stopa. Wymachiwał on chilijską flagą szczerząc zęby w wielkim uśmiechu przed nadjeżdżającymi autami. Zrobiliśmy identyczną trasę jaką przejechałem poprzednio sam i zajęło nam to tylko trzy dni.

Jednego dnia Jack oznajmił mi niespodziewanie że nie ma już dla mnie pracy. Był zastój to fakt, ale to nie był jedyny powód. Nagle przestało mu pasować że popijam piwo w czasie pracy i w ogóle że piję od czasu do czasu na jego koszt, co robiłem wcześniej i o czym doskonale wiedział. Nie byłem pewien co spowodowało tę zmianę. Może chodził naburmuszony bo odstawił alkohol, nie widziałem go ostatnio ze swym porannym piwem w ręku. Spekulacje, nigdy się nie dowiem i nie miało to właściwie znaczenia. Czas było ruszyć dalej. Bez urazy. I właśnie tych słów użył Jack gdy się żegnaliśmy.

Z początku myślałem przenieść się do stolicy, ale powiedziano mi że szukają kogoś w Casa Vela. Birgit chciała mieć bar otwarty do późna by więcej zarobić, do tej pory zamykali o piątej, góra szóstej. Układ był nie najgorszy, mogłem tam mieszkać, dostałem odsetek od sprzedaży i posiłek lub dwa. Po pierwszym dniu zdałem sobie sprawę że biznes się słabo kręci, potrzebowałem ściągnąć więcej klientów. Wkrótce miałem w ofercie tosty w czterech różnych smakach. Jak tak piwo bez przekąski?

- Cześć Paluch, jak leci? - przywitał mnie któregoś poranka André ze swym mocnym akcentem z Quebecu. - Słuchaj, mógłbyś mi zrobić stronę internetową? Potrzebuję stronkę by rozreklamować moje wycieczki na San Blas. Muszę zdobyć więcej klientów. Dobrze zapłacę.
- Jasne, coś jestem w stanie przygotować. Masz jakiś pomysł na jej wygląd, jakieś kolory które chciałbyś użyć?
- Nie mam pojęcia, zostawię to tobie. Ja nie wiem nawet jak założyć konto na Facebooku - zaśmiał się.
- Okej, przygotuję jej wstępną wersję i zobaczymy czy ci się podoba. Potem popracujemy nad szczegółami.

André był jednym z wielu żeglarzy zabierających turystów na San Blas. Jego oferta zaskoczyła mnie, nie wiedziałem dlaczego zapytał właśnie mnie. O ile wiedziałem bardzo niewiele o projektowaniu stron, zawsze mogłem użyć jedną z darmowych platform które miały gotowe szablony. Używałem ich wcześniej. W Casa Vela miałem swoich stałych klientów zawsze chętnych na piwo i tosta, ale nigdy nie było zbyt wielkiego ruchu. Mogłem posiedzieć nad stroną internetową w czasie pracy. Ekstra gotówka była zawsze mile widziana.

Po tygodniu strona była gotowa i zapłacono mi więcej niż na początku ustaliliśmy. Zajebioza! Portobelo było małą mieściną, a tutejsza społeczność żeglarska jeszcze mniejsza. Informacje, podobnie jak plotki, roznosiły się moment. Tego samego tygodnia inny koleś, tym razem z Iranu, wyskoczył z podobną prośbą, zaprojektować mu stronę. To dało mi do myślenia. Co jakbym nauczył się więcej na temat projektowania i programowania? Jakbym potrafił stworzyć cokolwiek ja lub jakikolwiek przyszły klient sobie wyobrazi. Mógłbym zacząć mały podróżny biznes. To dało mi naprawdę do myślenia.

Druga strona internetowa nigdy się nie zmaterializowała, łódź Irańczyka wylądowała na jednej z plaż San Blas podczas złej pogody. W tym samym czasie zdałem sobie sprawę że spędziłem już w Panamie prawie osiem miesięcy. Chęć ruszenia w trasę zaczęła we mnie narastać i wkrótce byłem gotowy na pożegnania.

Poszedłem do Kapitana Jack'a zobaczyć się z Jeffem, dziewczynami z kuchni no i z samym Jack'iem. Życzyłem wszystkiego najlepszego Lenie, Leo i Vito, z którymi ostatnio spędzałem sporo czasu. Uściskałem mocno Vivi i Cristobala, brazylijsko-chilijską parkę, która często mnie odwiedzała w barze i wszystkich których udało mi się tego dnia spotkać. Najmocniejszy hug*** był dla Raya z Casa Vela. Spędziliśmy z Rayem wiele wieczorów sącząc piwo i rozprawiając o życiu. Wysłałem też wiadomość Birgit która była w tym czasie w Niemczech.

Wszystkie te pożegnania zajęły trochę czasu i zaczęło się robić późno, wziąłem więc autobus do Sabanitas. Spojrzałem na fortyfikacje Portobelo po raz ostatni. Wybudowano je by chronić miasto przed piratami, ale ich nowoczesne wersje wciąż się kręciły w okolicy. Miałem z nimi wiele wspólnego, mogłem zarzucić kotwicę gdziekolwiek mi pasowało i odpłynąć gdy tylko miałem na to ochotę, nigdy nie będąc pewien gdzie znajdę następną przystań.

___
* Przewodnik Bauhausa - najlepszy przewodnik dla żeglarzy pływających po San Blas, z najdokładniejszymi mapami dostępnymi na rynku. Jego pełna nazwa brzmi The Panama Cruising Guide, a jego autorem jest Eric Bauhaus.
** Wyjec - największa małpa w obu Amerykach, słynąca z wydawania głośnych dźwięków.
*** Hug - po angielsku uścisk, przytulaniec.