slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Wściekłe psy na równiku

Laguna Quilotoa w Ekwadorze
- Cześć Aileen!
- Ukrywałeś się draniu! - pacnęła mnie po ramieniu.
- Hahaha tylko trochę.
- Uścisnąłbyś mnie lepiej!

Dobrze było znów ją zobaczyć. Obserwowałem ją przez chwilę z parku obok katedry, nie wyglądała na zdenerwowaną lub wystraszoną. Dokonała tego, przyleciała sama do Peru! Najpierw poszliśmy na bazar na wyżerkę, chciałem by spróbowała tych wszystkich peruwiańskich smakołyków, które zdążyłem poznać. Była zaskoczona miejscowymi cenami, w porównaniu z Chile wszystko było tańsze ze trzy razy. Po obiedzie przekroczyliśmy most nad rzeką Tumbes maszerując w stronę stacji benzynowej. Dzień był duszny i gorący, w przeciwieństwie do reszty peruwiańskiego wybrzeża, istniały tu lasy namorzynowe i fragmenty dżungli. Efekt słabnącego wpływu zimnego Prądu Humboldta.

Pierwszy stop znalazł się w ciągu dziesięciu, może piętnastu minut i była to trzykołowa moto riksza. Na początku stwierdziłem że nie potrzebujemy taksówki, ale młody chłopak za kierownicą machnął ręką dodając: ”Wskakujcie i tak muszę jechać do pobliskiej wioski.” Wow pierwszy lift z chińską rikszą. W Peru! Na drugiego lifta czekaliśmy pół godziny, może godzinę, czas jakby się zagiął gdy rozmawialiśmy na poboczu. Było prawie ciemno gdy wysiedliśmy w Máncorze.

Po kolacji i paru piwach udaliśmy się do hostelu który wcześniej zarezerwowałem. Był to bardziej szereg bambusowych domków niż klasyczny hostel. Miejsce to dopiero co otwarto, basen wciąż był w budowie, ale nie miało to znaczenia, do plaży mieliśmy nie całe sto metrów. Fale było słychać wewnątrz. Aileen przywiozła mały prezent, butelkę dobrego ginu, zaczęliśmy więc świętować ponowne spotkanie Chilijki i szalonego Polaco.

Przez kolejne kilka dni byczyliśmy się na plaży lub szaleliśmy na wielkich falach, próbowaliśmy nowych smaków lub szperaliśmy w sklepach wśród rękodzieł i ciuchów.  Łatwo było stracić poczucie czasu, a Aileen niestety nie miała go za wiele, musieliśmy więc zacząć myśleć dokąd ruszyć dalej. Najpierw rozważaliśmy zahaczyć o miasto Loja na południu Ekwadoru, ale po głębszej analizie zdecydowaliśmy się odwiedzić Lagunę Quilotoa wysoko w górach.

Zaczęliśmy stopować późno i dotarliśmy do Tumbes gdy było już ciemno. Nasz kierowca zasugerował by złapać minibusa do granicy, to było zaledwie kilka kilometrów i kosztowało tyle co nic. Minibusy podjeżdżały i odjeżdżały ale wdrapać się do jednego z nich było wyzwaniem, ludzie niemal zabijali się by się zabrać. Po kilku próbach w końcu znaleźliśmy się w środku upchani jak sardynki martwiąc się o nasze plecaki przywiązane do dachu. Nie wyglądało to na dobre zabezpieczenie, ale nie było innego sposobu.

Pierwszą rzecz usłyszaną z ust policjanta po ekwadorskiej stronie była informacja o tym iż nie można już tu zrobić odprawy paszportowej. Urząd Celny i Imigracyjny przeniesiony został do nowego terminala na obwodnicy miasta i taxi było naszą jedyną opcją o tej porze. Potwierdziliśmy cenę z kilkoma miejscowymi i po chwili wylądowaliśmy w urzędzie. Pieczątki w paszporcie, teraz trzeba gdzieś się przekimać.
- Przepraszam, wie Pan czy możemy się gdzieś tu w pobliżu rozbić z namiotem? - zapytałem jednego z oficerów.
- Em, niech pomyślę... Wiecie co idźcie do tej białej budki na wyjeździe z terminala, dam o was znać kumplowi przez radio. - Po kilku minutach pokazano nam fajny trawnik na namiot.
- Czy jest tu bezpiecznie - zapytałem drugiego oficera.
- Oczywiście, jestem tu przez całą noc - odpowiedział dyskretnie pokazując nam pistolet. - Tutaj jest toaleta jeśli potrzebujecie.
Prawie jak zawsze, grzecznie zapytaj i będzie ci dane.

O poranku zaczęliśmy stopować za rondem na końcu obwodnicy. Po chwili zatrzymał się jeden gościu tylko po to by nam uświadomić że za jakiś kilometr mamy stację benzynową. Ponoć hotel obok którego staliśmy robił za nieoficjalny burdel, nie za ciekawa miejscówka dla autostopowiczów. Na stacji, która miała dużo wyższy standard od tych w Peru, pierwszy stop pojawił się po kilku minutach.

Pobocza wydawały się czystsze a drogi szersze niż po drugiej stronie granicy. Roboty drogowe towarzyszyły nam stale gdyż wiele starych dróg stopniowo zamieniano w dwupasmówki. Nie były one może najbezpieczniejsze, przypominały polską gierkówkę, wiele odcinków nie miało fizycznie oddzielonych pasów ruchu czy wielopoziomowych skrzyżowań, ale zastępowały one stare trasy, które często jeszcze kilka lat temu nie miały nawet asfaltu. W kraju tym trwała największa modernizacja infrastruktury drogowej w historii, przykład tak zwanego ”ekwadorskiego cudu prezydenta Rafaela Correi”, napędzanego petrodolarami.

Wylądowaliśmy w wiosce El Cambio niedaleko miasta Machala i kontynuowaliśmy łapanie za wielkim rondem. Tym razem potrzebowaliśmy kilku godzin by ktoś nas zabrał i wieczorem wysiedliśmy w Virgen de Fatima gdzie znajdowała się stacja poboru opłat. Zapytaliśmy ochroniarzy o miejsce na kemping i zaraz piękny trawnik ze świeżo skoszoną trawą stał się naszym domem. Stacja miała nawet darmowe prysznice. Wypas!

Po śniadaniu poszliśmy na drugą stronę bramek i znów wystawiliśmy kciuki. Dzień miał leniwy charakter, była niedziela. Wkrótce znów byliśmy na tyle pickupa, znów obserwując bezkresne plantacje bananów, Ekwador był ich największym eksporterem na świecie. Po krótkim marszu by wyjść z centrum Milagro czekaliśmy jakąś godzinę by dotrzeć do krzyżówki E25 z E49. Tutaj mieliśmy cały ruch pomiędzy Guayaquil, największym miastem i portem w kraju a stolicą w Quito.

Następny samochód zatrzymał się dosłownie w kilka sekund i dwóch facetów w środku zabrało nas do Quevedo z przystankiem na obiad po drodze. Zostało nam tylko sto kilometrów a słońce wisiało wciąż wysoko na niebie. Po chwili byliśmy po raz kolejny na tyle pickupa otoczeni kiśćmi banana. Płaska droga skończyła się po kilku kilometrach i zaczęliśmy się wspinać na wierzchołki kordyliery. Temperatura spadała z każdym ostrym zakrętem, zaczęliśmy wyciągać z plecaka ciuchy warstwa po warstwie. Wysiedliśmy w wiosce o nazwie Zumbahua na wysokości trzech tysięcy sześciuset metrów. Szczyty wokół pokrywała sucha trawa, wiatr odmroził nam niemal uszy.

Noc spędziliśmy w małym rodzinnym hotelu i z samego rana zaczęliśmy szukać autobusu do Laguny. Jako że nie potrafiliśmy go znaleźć zabraliśmy się jedną z wielu terenówek oferujących turystom transport do tego spektakularnego miejsca. Jak tylko dotarliśmy do krawędzi kaldery, wielkiego wulkanicznego krateru, widok powalił mnie z nóg, okej z pomocą silnego wiatru. Dwieście osiemdziesiąt metrów poniżej znajdowało się jezioro z niemożliwie zielonkawą wodą. Przemieszczające się chmury rzucały szybko wędrujące cienie na powierzchnie wody, wyglądało to jakby mityczni andyjscy bogowie wylewali nową warstwę zielonej farby wciąż i od nowa. Poczłapaliśmy w dół stromego szlaku i nie była to łatwa wędrówka. Nawet z górki było to wyczerpujące, niedostatek tlenu zmuszał nas do przystanku co kilka kroków. Nie chciałem nawet myśleć o powrotnej wspinaczce. Na szczęście mieliśmy ze sobą liście koki.

Po krótkim odpoczynku w hotelu i późnym obiedzie ustawiliśmy nasze plecaki na poboczu licząc na łut szczęścia. Słońce było już nisko, ale ktoś czekał na nas w Quito, postanowiliśmy więc spróbować. Opłaciło się! Pierwszy samochód zatrzymał się a para w środku również jechała do stolicy. Poczęliśmy zjeżdżać do doliny obserwowani przez ogromny, ośnieżony szczyt wulkanu Cotopaxi. Ten gigant miał niemal sześć tysięcy metrów. Zatrzymaliśmy się w mieście Latacunga gdyż parka chciała nam pokazać co jadają miejscowi. Zamówili chugchucaras, mieszankę smażonej na głębokim oleju wieprzowiny, gotowanych ziaren kukurydzy, ziemniaków, smażonych zielonych bananów, empanad, popcornu i skwarków. Ilość tłuszczu jaką zjadłem mogłaby mnie pewnie utrzymać na chodzie przez tygodnie!

Reklama wściekłe psy drink shot w Ekwadorze
Tak reklamowałem wściekłe psy w Ekwadorze
Około ósmej wieczorem wysiedliśmy na starówce w centrum Quito. Zadzwoniliśmy do Carlosa i pomaszerowaliśmy do hostelu którego był właścicielem. Należał on do Couchsurfing, ale poznaliśmy go dzięki Monice, znajomej z Polski która pomogła mi z noclegiem w Rio. Myśleliśmy że jedynie zaczekamy na niego w hostelu i udamy się na jego chatę, ale okazało się że miał dla nas darmowy pokój w tej okazałej rezydencji o nazwie Mía Leticia. Tego samego wieczoru mieliśmy okazję go poznać, ale jako że był to zabiegany facet, nie mogliśmy pogadać za wiele. Niesamowite że robił to wszystko dla nas.

Stare miasto stolicy położone było zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów na południe od równika i była to najlepiej zachowana starówka w obu Amerykach. Quito razem z Krakowem były pierwszymi miastami wpisanymi na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1978 i z wielką neogotycką bazyliką dominującą w krajobrazie, miało ono europejski charakter. Mi szczególnie podobało się to iż agresywna reklama była w centrum zabroniona. Jedynie małe metalowe szyldy były dozwolone, najczęściej w jednym ciemnym kolorze. Nawet międzynarodowe sieci fast foodów musiały się dostosować.

Ostatnie kilka dni wakacji Aileen chciała spędzić na plaży by złapać nieco słońca, postanowiliśmy więc pojechać do Montañity i najlepsze było to że nocleg mieliśmy już nagrany. Monika kupiła tam dom który planowała przerobić na hostel.* Miasteczko to było najpopularniejszą miejscówą na ekwadorskim wybrzeżu i z pewnością mógł to być dobry pomysł. Nie była ona tam obecnie, poleciała do Rio do swego chłopaka Daniela, ale miała dla mnie wolny pokój. Mogłem się tam zatrzymać na dłużej, pomagając nieco wokół domu i spadło mi to jak z nieba gdyż kończyła mi się kasa. Czas było poszukać kolejnej pracy.

Tym razem wzięliśmy autobus, nuda ale nie było wyjścia, złapało mnie jakieś dziwne zapalenie nerek. Chodzenie nawet bez plecaka sprawiało problem. Dom zamieszkiwała Lena, dziewczyna z Rosji i jej dwójka dzieciaków oraz dwie inne pary. Zbudowany był niemal w całości z bambusa i porośnięty pnączami marakuji. Wyglądał cool!

Spędziliśmy z Aileen dzień czy dwa na plaży i pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka Puerto Lopez w poszukiwaniu prezentów, gdzie znalazła hamak dla mamy. Po czym wsiadła ona do autobusu i wróciła do swojej rzeczywistości. Byłem z niej dumny, wyglądała na bardziej pewną siebie uświadomiwszy sobie prawdopodobnie że podróżowanie jest w sumie łatwe. Dla mnie nadszedł czas by wydrukować CV i zacząć rozglądać się za nową pracą. Było w miasteczku dziesiątki hoteli i hosteli, sporo restauracji i barów i kilka dyskotek, jedynym problemem była pogoda, dni zaczęły być szare i mżyste, sezon dobiegał końca.

Kilka dni minęło i pojawiło się zwątpienie, nikt nie szukał pracownika. Musiałem coś wykombinować i w jeden sobotni wieczór wybrałem się do centrum by poznać nowych ludzi i poszukać nowych pomysłów. Zaskoczyła mnie ilość osób sprzedających różne rzeczy na ulicach i nie była to jedynie biżuteria i rękodzieło, ale również przekąski i drinki. Nawet brownies z marihuaną! Urząd Gminy kasował pięć dolarów od łebka nie pytając o żaden dokument, miejscowa policja była wyluzowana, wyglądało na to iż mógłbym tu rozkręcić swój mały biznes. Tej nocy poznałem Marvina i Anę, oboje ze Stanów, jednocześnie oboje z latynoskich rodzin, Marvina z Nikaragui i Any z Kolumbii. Sprzedawali oni jelly shots, czyli galaretki z alkoholem i przyznali że sprzedaż szła nieźle, byli w stanie coś odłożyć. Nie chciałem ich kopiować, musiałem coś wymyślić. Myśl do jasnej cholery!

Nagle mnie olśniło. Wściekłe psy! Te shoty były całkiem popularne w polskich barach, szczególnie wśród studentów. Były łatwe do przygotowania, jedynie wódka, grenadyna i sos Tabasco. Wszystkie składniki były dostępne, a wódka kosztowała grosze, zaledwie trzy dolary za litr, właściwie była tańsza niż grenadyna! Do roboty! Wydrukowałem mały szyld by promować mój produkt i pewnego wieczoru wybrałem się na ulicę.

Był to mżysty wtorek, niewiele ludzi na ulicach, ale w ciągu godziny miałem pierwszą sprzedaż. Do końca nocy sprzedałem jakieś piętnaście shotów. Nieźle! Następnego dnia znowu poszedłem do centrum i szybko miałem pierwszego klienta.
- Jesteś z Polski? - zapytała mnie dziewczyna z mocnym francuskim akcentem.
- Zgadza się.
- Wow, studiowałam przez jeden semestr w Polsce!!!
- Erasmus?
- Dokładnie! I uwielbiam wściekłe psy! Wypiłam ich mnóóóóstwo hahaha. - Zamówiła jednego, potem kolejnego. Wkrótce stała się moją nieoficjalną promotorką szukającą potencjalnych klientów wokół. Zrobiliśmy niezłą sprzedaż i pod koniec nocy upiliśmy się na chacie resztkami. Niezły ubaw!

Dni mijały, a ja wychodziłem na ulice i na plażę niemal każdą noc. Najlepsze były oczywiście soboty. Ale gdy dni zaczęły zamieniać się w tygodnie, a tygodnie w miesiące zacząłem czuć się wypalony. Pracowanie do czwartej nad ranem dawało się we znaki plus wszystkie te shoty które sam musiałem wypić. Układ był zawsze ten sam, podchodziła zaciekawiona grupka i twierdziła że kupią kolejkę jeśli wypije z nimi, zapłacą również za mojego shota. Okej. Problem polegał na tym iż nie przepadałem za słodkimi drinkami, zacząłem czuć się przecukrzony. Do tego bywały imprezy po pracy i brak snu, albo spanie do popołudnia. Montañita zaczęła mnie dopadać, nie tylko mnie.

Miasteczko to było zaledwie małą rybacką wioską dopóki nie odkryli jej surferzy i hipisi w latach sześćdziesiątych. Od tego czasu stało się jedną z największych imprezowni w Ekwadorze i poznałem wielu którzy w Montañicie się zatracili. Przyjechali na kilka dni i nie potrafili wyjechać przez długie tygodnie czy nawet miesiące, wszystko to za sprawą taniego alkoholu i dragów. Zacząłem znowu marzyć o bezkresnej drodze.

Monika miała wkrótce przylecieć z Danielem, sprawdziłem paszport i moja wiza byłaby wciąż ważna po ich przyjeździe, ale nie mielibyśmy za wiele czasu razem. Nie chciałem przekroczyć legalnych dziewięćdziesięciu dni gdyż słyszałem że ekwadorski urząd imigracyjny potrafił być dość surowy w tej kwestii. Nie mogłem też tak po prostu przekroczyć granicy i wrócić, musiałbym być poza krajem trzy miesiące by móc wjechać z powrotem. Kilka dni z nimi i będę musiał gnać do Kolumbii.

Gdy w końcu przyjechali, przywieźli ze sobą pierwszego klienta, chłopaka z Norwegii poznanego w autobusie. Nawet nie przygotowałem porządnie jego pokoju, sorki. Wyszliśmy na miasto jednego wieczoru, ugotowaliśmy polskie żarełko, pomogłem im nieco w pierwszej fazie generalnego remontu i czas było zmykać. Uściskałem ich mocno życząc sukcesu z hostelem. Byłem im bardzo wdzięczny za to że mogłem się tu zatrzymać, uratowało mi to dupę. Pomaszerowałem do pomnika surfera na wylocie z miasteczka i zacząłem stopować.

Potrzebowałem minuty by się zabrać, znowu pickup. Trzy godziny później wylądowałem w Manta, gdzie spędziłem noc na stacji benzynowej. Zajęło mi cały dzień dojechanie do Quito, a tam zdecydowałem się znowu na nocleg na stacji by nie tracić czasu, moja wiza była ważna już tylko jeden dzień. Dziwnie było trząść się z zimna o świcie, spędziłem tyle czasu w tropikalnej części kraju, a teraz miałem może cztery stopnie. Ostatniego dnia w Ekwadorze stop szedł jak z płatka, właściwie to nigdy nie miałem z tym problemu, jeden z najlepszych krajów Ameryki Południowej. Panamericana wiła się cudownie przez widowiskowe Andy, było prawdziwą przyjemnością być tu pasażerem. Z trzema liftami dotarłem do granicznego miasta Tulcan późnym wieczorem.

Hostel El Cielo Montanita Ekwador
Dom i przyszły hostel Moniki i Daniela
Byłem gotów opuścić niewielki terminal, gdy nagle postanowiłem coś potwierdzić.
- Jeszcze jedna rzecz - zapytałem oficera w okienku. - Jak długo mogę zostać w Kolumbii?
- Masz dziewięćdziesiąt dni, ale jakbyś poznał tu jakąś fajną laskę możesz przedłużyć z łatwością swój pobyt w którymkolwiek urzędzie imigracyjnym. Wystarczy że zapłacisz osiemdziesiąt tysięcy peso i możesz znów się rozkoszować! - wytłumaczył mi z tajemniczym uśmieszkiem na twarzy. Na koniec uścisnął mi dłoń życząc wszystkiego najlepszego. Niezłe powitanie.

Tę noc spędziłem na dworcu autobusowym w centrum Ipiales, mieście po kolumbijskiej stronie granicy. Było naprawdę zimno, temperatura spadła poniżej zera. Z rana pomaszerowałem żwawo na wylotówkę próbując się rozgrzać. Młody chłopak minął mnie na rowerze i po chwili zawrócił zaciekawiony by zadać kilka pytań. Sam czasem jeździł na stopa. Na koniec wręczył mi kilka tysięcy peso na śniadanie. Kolumbijczycy wyglądali na bardzo przyjaznych.

Po piętnastu minutach zabrała mnie para w średnim wieku jadąca starą białą ciężarówką. Sunęliśmy powoli w dół wąskiej doliny, rzeka w oddali odbijała nieregularnie poranne słońce. Parka była bardzo rozmowna i ciekawska, rozmawialiśmy o Polsce, Kolumbii i innych krajach Ameryki Łacińskiej. Wyrzucili mnie na obwodnicy Pasto, zieleń była tak soczysta dookoła, miałem wrażenie że jestem gdzieś w niemieckich Alpach, wszystko wydawało się zorganizowane i zadbane.

Drugiego stopa w Kolumbii miałem z młodym kierowcą sedana który zabrał mnie na bramki nieopodal lotniska. Zajęło mi nieco złapanie kolejnego, ale tym razem bezpośrednio do Cali, trzysta pięćdziesiąt kilometrów za jednym strzałem. Mój kierowca studiował w Argentynie i wrócił do ojczyzny by odwiedzić rodzinę. Im bliżej byliśmy Cali tym bardziej gorąco się robiło i gdy wysiadłem w południowej części miasta poczułem znowu ten wilgotny tropikalny upał.

Po pół godziny pojawił się Fausto i zabrał mnie do siebie gdzie mieszkał z rodzicami. Dobrze było znów go zobaczyć. Poznaliśmy się w Foz do Iguaçu na chacie Taisy, Effy i Maite i od tamtej pory utrzymywaliśmy kontakt. Następnego dnia jego ojciec zaoferował nam przejażdżkę do Popayán, miasta oddalonego o sto czterdzieści kilometrów na południe od Cali, gdzie miał spotkanie. Pracował on dla państwowej agencji rozwoju rolnictwa, czy coś w tym stylu i po drodze miałem wykład z flory i upraw w Kolumbii. Popayán znane było jako Białe Miasto, niemal wszystkie kolonialne budynki starego miasta były w tym kolorze, łącznie z kościołami. Miasto to leżało wyżej nad poziomem morza, było chłodniej niż w Cali. W drodze powrotnej widzieliśmy zniszczony most i powiedziano mi że został on wysadzony przez rewolucjonistów z FARC. Od jakiegoś czasu trwały negocjacje pokojowe i porwania i zabójstwa zdarzały się rzadko, ale rządowa infrastruktura wciąż bywała celem ataków.

Zostałem kilka kolejnych dni w Cali, była to ponoć światowa stolica salsy i jednego wieczoru wybraliśmy się z Fausto do jednego z klubów. Czułem się jak nastolatek otoczony doświadczonymi dorosłymi. Wszyscy tańczyli wyśmienicie, oprócz mnie. Ale żenada. Grudzień powoli mijał i któregoś dnia otrzymałem przedświąteczny prezent od mamy Fausto, zestaw nowych ciuchów. Dosłownie zaniemówiłem. Jego rodzice byli super wyluzowani. Pod koniec mojego pobytu w Cali zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu i pojechaliśmy do Montenegro w regionie Eje Cafetero, znanym również pod nazwą Kawowy Trójkąt, gdzie wujek Fausto miał plantację kawy.

Przez pierwsze dwie godziny jechaliśmy na północ wzdłuż płaskiej Doliny Cauca. Plantacje trzciny cukrowej wypełniały krajobraz i od czasu do czasu mogliśmy zobaczyć tak zwane trzcinowe pociągi, ogromne ciężarówki z pięcioma, nawet sześcioma naczepami. Gdy opuściliśmy drogę krajową 25, trasa zaczęła się wić w górę falistych wzniesień pokrytych ciemnozielonymi kawowymi krzakami. Odwiedziliśmy najpierw innych członków rodziny w mieście Armenia by następnie udać się do farmy w pobliżu Montenegro. Cała rodzinka przywitała mnie bardzo gorąco, już po kilku chwilach usłyszałem że mam tu przyjaciół i zawsze mogę wrócić.

Tego samego popołudnia wujek Fausto oprowadził nas po swojej farmie i pokazał jak rośnie, zbiera się i przetwarza kawę. Większość kolumbijskiej kawy pochodziła właśnie z takich małych rodzinnych gospodarstw. Owoce zrywane były ręcznie i tylko czerwone i dojrzałe były akceptowane by dotrzymać najwyższych standardów. Potem miąższ był mechanicznie ściągany i ziarna suszone na słońcu. Najlepszą częścią tej wycieczki był punkt w którym dowiedziałem się że już znam smak tej kawy, piłem ją wcześniej na śniadanie!

Następnego dnia postanowiliśmy z Fausto odwiedzić Salento, najstarsze miasteczko regionu. Poranek był szary i dżdżysty, asfalt na jezdni pokryty wodą. W Salento mieszkało nieco ponad pięć tysięcy osób, w sumie dziura, ale była to ogromna atrakcja turystyczna razem z pobliską Doliną Cocora. Po krótkiej przechadzce po mieście i wdrapaniu się na punkt widokowy zabraliśmy się jeepem do doliny by zobaczyć najwyższe palmy na świecie, palmy woskowe z Quindío, które były narodowym drzewem Kolumbii.

Owoce kawy Kolumbia Eje Cafetero
Owoce kawy
Poszliśmy na mały spacer po lesie i kiedy wróciliśmy mgła zaczęła wisieć nam na ramionach. Wskoczyliśmy na tylny stopień po brzegi wypchanego jeepa trzymając się mocno z nadzieją że nie zacznie padać. Mgła była jak poszarzała biała płachta w której słońce zaczęło wypalać dziury. Nagle ujrzałem pieniący się strumień wijący się wśród wiadrami wylanej zieleni. Kontrastujący błękit począł wyłaniać się nad mą głową. Wypełniała mnie kosmiczna radość.

Z rana pożegnałem się z wszystkimi wujkami, ciotkami i kuzynami Fausto i zabraliśmy się z powrotem w stronę Cali. Ja wysiadłem na wojskowym checkpoincie zastanawiając się kiedy znowu zobaczę Fausto i jego szaloną rodzinkę. Wspaniali ludzie. Wypiłem szybką kawę i zacząłem stopować w kierunku Bogoty. Godzinę później siedziałem wewnątrz starego tira, którego prędkość rzadko przekraczała sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a gdy zaczęliśmy wjeżdżać na Kordylierę Środkową spadała nawet do dziesięciu. Dojechaliśmy do celu mojego kierowcy, miasta Ibagué, gdy było już zupełnie ciemno. Rozbiłem się przy posterunku policji, choć tym razem nie było łatwo, gliniarze nie chcieli być za mnie odpowiedzialni. Na szczęście jeden z nich był na tyle ciekaw by zadać kilka kolejnych pytań i tak zaczęła się pogawędka. Na koniec usłyszałem: ”Rozbij swój namiot tutaj, będę miał na ciebie oko!”

Zacząłem bardzo wcześnie, przed wschodem słońca i gdy tak stałem na poboczu starsza kobiecina podeszła do mnie z kubkiem gorącej kawy. Powiedziała bym zostawił go później pod niebieskimi drzwiami po drugiej stronie ulicy. Jak miło! Potrzebowałem zaledwie jednego lifta by dotrzeć do stolicy, tym razem z gościem pracującym dla ONZ. Świetnie nam się gadało po drodze, mogłem zrozumieć nieco bardziej temat wojny domowej która rozrywała ten kraj na kawałki przez pół wieku. Krajobrazy zmieniały się za szybą w zależności od wysokości, nasz zakres był od czterystu do prawie dwóch tysięcy ośmiuset metrów. Gdy zjechaliśmy do płaskowyżu gdzie ulokowane było miasto ujrzałem drzewa iglaste rosnące wzdłuż drogi. Ciężkie chmury wisiały nisko.

Mój kierowca, który miał na imię Mao, podwiózł mnie pod same drzwi restauracji którą prowadziła Luisa. Ostatni raz widziałem ją w Hostelu Barrio Paraíso gdy żegnałem się z Valpo, gdzie mieszkała z Francisco. Teraz wróciła do rodzinnego miasta i pracowała ciężko jak zawsze. Luisa miała tę niezwykłą łatwość do prowadzenia własnego biznesu. Wkrótce poznałem też jej ojca i brata i wieczorem podrzucili mnie do hostelu w centrum.

Grudzień był ponoć jednym z najsuchszych miesięcy w Bogocie, ale lało jak z cebra każdego popołudnia, ciężko było cokolwiek pozwiedzać. Noce były chłodne, jak dobrze że mieli gorące prysznice w hostelu. Wieczorami wychodziliśmy regularnie z Luisą i jej znajomymi i miałem okazję spotkać się z Angelą, kolejną osobą poznaną w Chile. Po kilku dniach byłem gotów by zobaczyć kolejne miasto, osławione Medellín. Około południa zawitałem do restauracji Luisy i dostałem od niej cynk na temat miejscowości Palomino gdzie mógłbym łatwo znaleźć pracę. Następnie wskoczyłem do autobusu który zabrał mnie na punkt poboru opłat Siberia.

Złapałem stopa w ciągu godziny i wieczorem dotarłem do stacji benzynowej myśląc że tu spędzę noc. Na szczęście po chwili złapałem tira jadącego bezpośrednio do Medellín. Spałem wygodnie przez całą noc i gdy się obudziłem nie miałem pojęcia co się dzieje. Musiała to być nowa droga, moja mapa pokazywała mi że jestem w szczerym polu. Dojechaliśmy do Medellín wczesnym popołudniem, miasto przylepione było do stromych wzgórz i wypełniało całą Dolinę Aburrá.

Nazwa Medellín dla większości obcokrajowców, którzy nigdy nie byli w Kolumbii i nie wiele na ten temat czytali, przynosiła na ogół dreszcz na plecach i wyobrażenia przestępczości związanej z wojną karteli narkotykowych i imię najsławniejszego mafiosa Pablo Escobara. Na szczęście te czarne dni dawno temu się skończyły i w ostatnich latach miasto to wygrało wiele nagród. Nazwane nawet było najbardziej innowacyjnym miastem świata, z szybkimi reformami w miejscowej polityce, edukacji czy związanymi z integracją społeczną biednych dzielnic. Modernizacja infrastruktury była kluczowym elementem rozwoju i komunikacja miejska była tego najlepszym przykładem. Poza nowym systemem metra powstały linie kolejki linowej łączące biedne slumsy na wzgórzach i ogromne ruchome schody w Komunie 13, najbiedniejszej dzielnicy miasta. Medellín był modelowym przykładem pozytywnej zmiany.

Zatrzymałem się w mieście tylko na dwa dni na chacie kolejnego couchsurfera Philipe, który zdecydował się przeprowadzić do Kolumbii z rodzinnej Brazylii. Mogłem znowu poćwiczyć mój portugalski słowa wypadały z głowy tak szybko. Po odrobinie zwiedzania i relaksie na chacie pognałem dalej, tym razem w kierunku Santa Marty. Już niewiele brakowało by powrócić na Karaiby po dwuipółletniej włóczędze po kontynencie.

Pierwszy lift pojawił się już w kilka minut i zabrał mnie do krzyżówki oddalonej jakieś osiemdziesiąt kilometrów od miasta Bucaramanga. Spędziłem praktycznie całe popołudnie na poboczu i dopiero przed zachodem słońca udało mi się złapać kolejnego stopa, tym razem tir z cysterną. Gościu za kółkiem najpierw rzekł że jedzie do jakiejś małej mieściny ale wkrótce okazało się że może mnie zabrać aż do Santa Marty. Po godzinie jazdy nagle zjechaliśmy na polną drogę i zatrzymaliśmy się przed czyimś domem. Jego mieszkańcy wyłączyli większość świateł i zaczęli toczyć beczki.
- Hej Polak, pomóż nam z napełnianiem beczek! - zaraz mnie zawołano.
- Co mam robić?
- Trzymaj wąż i daj znać jak jak beczka będzie prawie pełna - poinstruował mnie kierowca. W tym momencie uświadomiłem sobie że pomagam w przestępstwie, nielegalnej sprzedaży resztek paliwa z cysterny. Nie wiem ile beczek wypełniliśmy, może sześć czy siedem i wyglądały na pięćdziesięciolitrówki. Sporo resztek dla jednej rodziny.

Gdy odjechaliśmy kierowca wyciągnął coś z kieszeni i powiedział: ”To za twoją pomoc! A i święta wkrótce potraktuj to również jako prezent!” Tylko się uśmiechnął gdy schowałem pięćdziesiąt tysięcy peso. Ja również się uśmiechnąłem, łatwe dwadzieścia dolców! Kontynuowaliśmy nocną podróż czasem rozmawiając czasem siedząc w ciszy. Głowa co rusz mi leciała aż dopadł mnie sen, gdy nagle obudził mnie z przerażeniem gwałtowny ruch pojazdu. Zatrzymaliśmy się, kierowca klął jak szewc, w jego oczach widziałem strach. Prawie mieliśmy czołówkę z innym tirem. Było blisko.

Starałem się gadać jakieś bzdury by mi znowu nie zasnął a on tylko powtarzał że musimy znaleźć jakiś hotel, ciężarówka nie miała żadnych łóżek. Zajęło nam kolejne dziesięć czy piętnaście przerażających minut zanim zawitaliśmy do jakiegoś motelu. Zapłacił za dwa pokoje i powiedział bym był gotowy za cztery godziny. Po drzemce pojechaliśmy dalej na północ już bez żadnych niespodzianek. Wysiadłem na przedmieściach wiedząc że na pewno nie zapomnę tej przejażdżki.

W Santa Marta spędziłem cały dzień na plaży. Klimat był tu bardziej suchy niż myślałem, miejscowe wzgórza porastały kaktusy. Wieczorem zabrałem się podmiejskim autobusem za miasto i przekimałem na stacji benzynowej. Po śniadaniu byłem gotowy jechać dalej, w kierunku Palomino o którym wspomniała Luisa, gdy nagle zaczął dzwonić mój telefon. Luisa? Wyglądało na to że znalazła mi pracę w Santa Marta!

Wskoczyłem do pierwszego autobusu jadącego do centrum i zacząłem szukać noclegu. Nieopodal istniało miejsce o nazwie Taganga, urokliwa rybacka wioska połączona z miastem komunikacją miejską, która właśnie zaczęła się zamieniać w kolejną turystyczną imprezownię. Hostele wyrastały tam jak grzyby po deszczu i to tu znalazłem najtańszą opcję, hostel z małym ogródkiem gdzie mogłem rozbić namiot.

Margarita drink koktajl Santa Marta Kolumbia
Margarita
Następnego dnia poszedłem na spotkanie z przyjacielem Luisy Orarbolem i jego dziewczyną Caroliną. Najpierw pokazali mi Zingarę, przyczepę którą wciągnęli na plażę w południowej części miasta i z której sprzedawali posiłki, napoje i drinki. Była ona ustawiona nieopodal wieżowca gdzie wiele osób wynajmowało apartamenty na czas przerwy świąteczno-noworocznej. Pojechaliśmy windą na sam szczyt wieżowca gdzie znajdował się basen. Częściowo w basenie był mały bar. Orarbol i Carolina potrzebowali kogoś kto by za tym barem stanął. Po krótkim treningu dobiliśmy targu, miałem pracę do końca świąt, na jakieś dwa tygodnie. Gracias Luisita!

Szybko stałem się ekspertem nie tylko od tostów, ceviche** i koktajli z krewetek, ale również od margarity, piña colad, mojito i innych drinków. W końcu miałem okazję nauczyć się tych egzotycznych koktajli, puby w których pracowałem wcześniej nie miały ich w menu. Jednego wieczoru poznałem w hostelu Alvaro, faceta w średnim wieku który właśnie budował swój własny hostel. Rozmawialiśmy o tym jak ważna jest promocja online w tych czasach i wkrótce zaoferował mi nocleg w zamian za prostą stronę internetową. Wypas!

W sylwestrowy wieczór wybrałem się na plażę w Taganga. Miałem już zaplanowane świętowanie tej nocy razem z Ochin, Maxem, Panchą i Pelao, dwiema chilijskimi parami które poznałem w Machu Picchu. Robiliśmy właściwie tę samą trasę i wpadaliśmy na siebie najpierw w Montañicie, potem w Medellín i teraz tutaj. Musiałem wstać rano do pracy i gdy alarm się włączył o siódmej myślałem że nie dam rady. Kac dawał popalić przez cały dzień, ale moje margarity wciąż smakowały wyśmienicie.

Przerwa świąteczna minęła szybko, moja praca dobiegła końca i po pożegnalnej imprezie z Orarbolem i Caroliną udałem się do Palomino gdzie dotarłem szybko jednym stopem. Wylądowałem w nowym hostelu z kempingiem prowadzonym przez kumpla Orarbola Mauricio, jego brata i dziewczynę brata. Układ znów był ten sam, miałem nocleg za darmo, a w zamian mogłem używać ich laptopa by przygotować im stronę internetową.

Palomino było małym miasteczkiem, właściwie wioską, ale stawało się powoli kolejną atrakcją turystyczną. Jeszcze przed kilkoma laty był tu tylko jeden hostel, teraz było ich ponad dziesięć. Bezkresna plaża miała miękki piasek a palmy kokosowe dawały dużo cienia na relaks. Najlepsze były poranki, tak około wschodu słońca gdy powietrze było przejrzyste. Daleko na południu można było dostrzec ośnieżone szczyty Sierra Nevada de Santa Marta. To chyba jedyne miejsce na Karaibach gdzie można zobaczyć śnieg! Noce były przyjemnie chłodne a pobliska rzeka dużo lepsza do odświeżenia się niż niespokojne wody morza.

Któregoś poranka, ku memu zaskoczeniu usłyszałem polski język na kempingu. Anka i Paweł przebyli całą Amerykę Środkową i dali mi wiele porad. W zamian ja dałem im namiary na wiele miejsc w Kolumbii i dalej na południe. Innego dnia ujrzałem spalone słońcem twarze Stiga i Eirika, dwóch szalonych Norwegów poznanych w Montañicie. W Ekwadorze byli oni typowymi Skandynawami trwoniącymi mnóstwo siana na imprezy. Teraz gdy oszczędności prawie się skończyły, spali oni w hamakach na plaży. Nabijałem się z nich że zamienili się w hipisów. Zabawnie było to widzieć.

Dwa i pół roku w Ameryce Południowej, tak wiele znajomości, tak wiele ponownych spotkań i wpadania na siebie. Tak wiele przyjaźni. Sporo o tym myślałem, byłem niemalże na granicy tego kontynentu i byłem gotów zostawić go za sobą. Wciąż nie do końca byłem pewien jak to zrobić. Nie było żadnej drogi pomiędzy Kolumbią i Panamą. Słyszałem wiele szalonych opowieści o ludziach przedzierających się przez dżunglę, większość to była bujda. Słynny przesmyk Darién, który był naturalną barierą pomiędzy Ameryką Południową i Środkową był pełen niebezpieczeństw. Najpierw zabójcza przyroda, a do tego wciąż istniejący problem porwań dokonywanych przez FARC i inne grupy paramilitarne. Droga lądowa nie wchodziła w grę.

Jachtostop to coś co już znałem, ale lektura blogów innych podróżników podpowiadała mi że to może być niezwykle trudne. Zapotrzebowanie było ogromne więc był to niezły biznes dla właścicieli łodzi, szczególnie że po drodze były Wyspy San Blas. Mariny były jak twierdze, nie dało się wejść bez pozwoleń. Mnóstwo przeszkód.

Jednego wieczoru, gdy wciąż byłem w Palomino, zdecydowałem się zerknąć na dyskusje na temat Cartageny na Couchsurfingu. Wiedziałem że muszę się tam udać by znaleźć jacht, był to największy port z dwiema marinami i kotwicowiskiem. Nagle moją uwagę zwrócił post zamieszczony przez jednego Szwajcara. Szukał on łodzi która zabrałaby go do Panamy. Jego post był sprzed miesiąca. Poniżej widniała odpowiedź z wczorajszą datą zaczynająca się od zwykłego: "Hej jeśli wciąż jesteś w Cartagenie, mamy łódź..." Od razu wysłałem prywatną wiadomość!

___
* Hostel - jest już otwarty, nazywa się El Cielo Montañita i działa pełną parą otrzymując bardzo pozytywne komentarze. Możesz odwiedzić ich stronę na Facebook'u lub zarezerwować nocleg poprzez Hostelworld.
** Ceviche - potrawa ze świeżej surowej ryby marynowanej w soku z limonki i wymieszanej z posiekaną cebulą, świeżą kolendrą i innymi składnikami na przykład mango.