slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Ja tu jeszcze wrócę!

Fawela Vidigal w Rio de Janeiro
Nie uświadamiałem sobie jak dużo policji jest w okolicach Salvadoru, może po prostu nie obchodziło mnie to wcześniej, ale odkąd przedłużyłem nielegalnie swój pobyt w Brazylii moje oczy potrafiły ich wypatrzyć wszędzie, a mój puls szedł w górę gdy tylko podjeżdżali bliżej. Po wielu godzinach grzebania w internecie dowiedziałem się że przekroczenie granicy z Urugwajem bez żadnej kontroli jest bardzo łatwe, jednak brak pieczątki wyjazdowej w paszporcie mógłby utrudnić mi w przyszłości zdobycie wiz do innych krajów. Inną opcją było zapłacenie grzywny, która według niektórych stron wynosiła osiem reali za każdy ekstra dzień. Niektórzy pisali nawet że mieszkali nielegalnie przez lata i na koniec, po zapłaceniu kary, nie mieli żadnych dodatkowych problemów. Ponoć nawet istniała możliwość zapłaty przy ponownym przyjeździe do Brazylii. Problem polegał na tym, że nie miałem pewności czy te informacje były nadal aktualne, tak jak przedawnione było info na stronie polskiego MSZ-u.

Zajęło mi jakieś dwie godziny złapanie pierwszego stopa z Salvadoru do Feira de Santana, a tam wskoczyłem do minibusa którym dotarłem do stacji benzynowej. Po kolejnych dwóch godzinach zabrało mnie małżeństwo jadące do Itatím. Wyrzucili mnie na wielkim MOP-ie przy BR-116, jednej z głównych dróg łączących północ i południe tego wielkiego kraju, mimo to nie udało mi się nic złapać do końca dnia choć jeden facet stwierdził że może mnie zabrać z samego rana. Po krótkiej rozmowie z ochroniarzem i innymi pracownikami stacji miałem miejsce by się przekimać, mogłem wziąć prysznic i załapałem się na kolację - tym razem mocotó, potrawa z krowich nóg, chyba najbardziej tłuste żarcie w całym moim życiu. Nie po raz pierwszy po zapytaniu o bezpieczne miejsce na nocleg dostawałem gratis całą resztę. Wystarczyło pokazać że jest się poszukiwaczem przygód a nie jakimś złoczyńcą i ludzie otwierali się i oferowali pomoc. Musiałem jedynie skruszyć tę niewidzialną ścianę braku zaufania.

O piątej nad ranem przywitałem się z Jeffersonem i po chwili zaczęliśmy jechać razem na południe, zgodnie z obietnicą, przez kolejne dwa dni. Od samego początku dużo rozmawialiśmy i temat szybko zszedł na problemy religii i filozofii, gdyż Jefferson pomimo wychowania w katolickiej rodzinie przeszedł na protestantyzm. Choć brakowało mi słów była to bardzo ciekawa rozmowa. Czas upływał szybko, a wraz z czasem znikały kilometry dzielące mnie od mojego następnego celu. Priscilla którą poznałem w Boa Vista była na wymianie studenckiej na Uniwersytecie Federalnym w Viçosie, a to miasto miałem po drodze. Dlaczego by nie zajechać?

Dwa dni w drodze przyniosły wiele zmian za szybą. Bahia razem ze swym suchym klimatem była za mną i w Minas Gerais znajdowałem się ponownie w Mata Atlântica, Atlantyckim Lesie z różnymi typami bogatej roślinności, ciągnącym się daleko na południe aż do granicy z Argentyną. Wysiadłem w Manhuçu, sto pięćdziesiąt kilometrów od Viçosy, gdy było prawie ciemno. Intensywna zieleń okolicznych wzgórz kontrastowała ze stalowo szarymi ciężkimi chmurami i lało jak z cebra gdy stałem pod parasolem z kartką mówiącą Ponte Nova. Po pół godziny zatrzymał się biały van i zaraz ruszyliśmy przez ciemność nocy przy dźwiękach głośnych wycieraczek i zanikającego sygnału z radia. Ponte Nova nie była po drodze mego kierowcy, Viçosa również nie, ale po wielu złych wskazówkach z GPS-u i ciągłym wypytywaniu o drogę miejscowych, dowiózł mnie on do mego celu upewniając się że jestem cały i zdrowy i z moją kumpelą. Nadrobił ponad siedemdziesiąt kilometrów, co za człowiek!

W Viçosie mogłem zatrzymać się w mieszkaniu Priscilli, które dzieliła z kilkoma laskami i był to kolejny odcinek Życia Studenckiego w Brazylii. Piwo i caipirinha, koncerty i wyjścia do pubów, mnóstwo zabawy. I było to w czasie gdy większość studentów wyjechała na czas ferii. Samo miasto było niewielkie, a uniwersytecki kampus zajmował sporą jego część.

Wyjechanie stamtąd zajęło mi trochę czasu gdyż stałem w kolejce autostopowiczów. Nie widziałem niczego podobnego od ostatniej letniej włóczęgi po Europie. Po dwóch liftach dotarłem do autostrady z Belo Horizonte i spędziłem noc na jednej ze stacji chowając się od siarczystej ulewy i urywającego głowę wiatru. Dopiero około południa znalazłem chętnych by mnie zabrać, a jechali prosto do Rio. Tak, do Rio de Janeiro, tego Rio. Dźwięk tej nazwy przynosił mi dziwne uczucia, jakby mieszankę strachu i podniecenia. Para z którą jechałem podrzuciła mnie na międzynarodowe lotnisko, skąd kursował autobus do Leblon, dzielnicy sąsiadującej że słynną plażą Ipanema. Pomiędzy Leblon i Fawelą Vidigal znajdował się mały domek Yesi, Argentynki z CS która mieszkała w Rio od roku.

Pierwszej nocy Yesi zabrała mnie na koncert samby w Północnej Strefie, która była biedniejsza i bardziej niebezpieczna, przez co nie odwiedzana przez wielu turystów. Przez kolejne kilka dni wylegiwałem się na plaży, wdrapałem na górę Corcovado ze statuą Chrystusa i włóczyłem się samemu po mieście. Każdej nocy wychodziliśmy na miasto przeważnie w poszukiwaniu występów na żywo, a samba była wszędzie: w skrytym pubie przy Copacabana, na głośnych uliczkach przy Pedra de Sal czy w nigdy niezasypiającej Lapie. Yesi poznała mnie z wieloma ludźmi, a w Rio był cały świat: Kubańczycy i Niemcy, Argentyńczycy i Meksykanie, Hiszpanie i nawet jeden Polak no i oczywiście wyluzowani Cariocas, czyli miejscowi. Przeprowadziliśmy wiele ciekawych rozmów, a gdy ludzie o tak różnym pochodzeniu zaczynają dyskutować o polityce, może dochodzić do ostrej wymiany zdań. Wszystko to było jednak niezwykle inspirujące i utrzymane w przyjacielskim tonie. Wirowało aż mi czasem w głowie i nie był to jedynie efekt piwa.

Czas spędzony w Rio był niesamowity postanowiłem więc zostać jeden dzień dłużej, a że Yesi po krótkich wakacjach musiała wrócić do pracy i nie mogła mi poświęcić więcej czasu, przeniosłem się do domu Alfredo, Meksykanina który dzielił go że studentami z Europy. Najbardziej niezwykłe było to że dom ten znajdował się prawie na szczycie wzniesienia okupowanego przez Fawelę Vidigal. Fawela ta została spacyfikowana rok wcześniej i podobnie jak inne slumsy w Południowej Strefie które przejęła policja, przechodziła ona gwałtowne przemiany. Alfredo mieszkał tam od ponad dziesięciu miesięcy i był zdumiony poprawą warunków życia w Vidigal  Wciąż powstawały nowe firmy, były więc tam nowe restauracje, puby, zakłady fryzjerskie, supermarkety i wiele warsztatów, w których albo coś reperowano albo produkowano. Wprowadzono moto taksówki, więc ci którzy mogli sobie na nie pozwolić, nie musieli wspinać się po ekstremalnie stromych ulicach. Od niedawna nawet zwykle taksówki zaczęły tam zajeżdżać, a miasto ustawiło kosze na śmieci i zapewniło ich opróżnianie.

Pojawiły się obawy że wszystko to to jedynie makijaż przed Mundialem w 2014 i Olimpiadą dwa lata później. Kolejnym problemem spacyfikowanych fawel były nadużycia władzy ze strony policji do tego stopnie iż oczekiwano łapówek za protekcję, gdzie policja stawała się kolejnym gangiem. Ale Vidigal  jak mogłem sam doświadczyć, było bezpiecznym miejscem, także w nocy. Zaczęło nawet przyciągać inwestorów z zewnątrz którzy byli zainteresowani kupnem nieruchomości, a dom w którym się zatrzymałem był własnością jednego Francuza. Było wciąż wiele fawel zapomnianych przez rząd, szczególnie gdy znajdowały się z dala od atrakcji turystycznych, a w tych nad którymi przejęto już kontrolę pojawiały się nowe problemy, jak rosnące pod presją inwestorów ceny. Coś się jednak w kwestii fawel zmieniało. Jaka będzie przyszłość tych miejsc i co ważniejsze mieszkających tam ludzi? Chyba nikt nie był w stanie odpowiedzieć na to trudne pytanie.

Po Rio de Janeiro chciałem się w miarę szybko dostać do Rio Grande do Sul, stanu położonego na samym południu kraju i odwiedzić Marthę, kolejną osobę poznaną w Irlandii. Wyjeżdżając z miasta ociągałem się zupełnie wyluzowany i zanim dostałem się do odpowiedniego na stopa miejsca na dalekich przedmieściach w okolicach Santa Cruz, dzień chylił się ku końcowi. Po kilku bezowocnych godzinach zdecydowałem się gdzieś przespać. W niewielkiej odległości od posto znalazłem piękną łąkę i choć nie czułem się z początku zbyt bezpiecznie, pomyślałem sobie że to tylko moja paranoja spowodowana bliskością wielkiej metropolii.

Z samego rana zabrałem się do Angra dos Reis, a stamtąd dość szybko do Paraty. To historyczne miasto było ogromną atrakcją turystyczną, ze swą kolonialną architekturą i ulokowaniem na przepięknym wybrzeżu Costa Verde pełnym malowniczych wysp i zatok. Po małej siescie na plaży i odrobinie zwiedzania chciałem kontynuować podróż, ale do końca dnia nie udało mi się nic złapać. Po kolejnej nocy w hamaku szybko dotarłem do Ubatuba, pobliskiego miasteczka zabrany przez sympatyczną parę, gdzie ugrzązłem ponownie na długie godziny. Ciągnąca się wzdłuż wybrzeża droga BR-101 była bardziej trasą turystyczną i nie mijało mnie zbyt wiele ciężarówek. Późnym popołudniem dostałem się do Caraguatatuba gdzie musiałem podjąć decyzję odnośnie dalszej części trasy. Chciałem uniknąć São Paulo, metropolii zamieszkanej przez niemal dwadzieścia milionów ludzi i jechać przez Santos cały czas wzdłuż wybrzeża, jednak według map które ściągnąłem i według kierowców których poznałem był za Santos odcinek ekspresówki bez żadnej porządnej stacji benzynowej. Prawdopodobieństwo ugrzęźnięcia było wysokie. Dostanie się z powrotem na BR-116 wyglądało na łatwe, sądząc po rejestracjach samochodów, a pod Jacareí było duże posto. Z pomocą deszczu padło na BR-116 i zaczęło się znakomicie od lifta prosto na stację złapanego dosłownie w minutę.

Paraty na wybrzeżu Costa Verde w Brazylii
Paraty, Costa Verde
Następnego dnia, z każdą godziną byłem coraz mniej pewny czy to jednak była dobra decyzja by jechać tą trasą. Właściciel restauracji nie pozwolił mi pytać kierowców przed swoją firmą nie miałem więc praktycznie dostępu do osobówek. Złapanie osobówki i tak wyglądało na nierealne. Ludzie byli tak nieufni i pełni strachu że właściwie nie chcieli że mną rozmawiać, a jeden facet wręcz podniósł do góry ręce krzycząc: "Nie strzelaj!" Ciężarówek zajeżdżała cała garstka, a po południu stacja zamieniła się w dworzec autobusowy z dziesiątkami autobusów zatrzymujących się na przerwę i setkami głodnych podróżnych gnających na łeb na szyję do restauracji. Totalny burdel który trwał do północy. Po kolejnej nocy za starym opuszczonym budynkiem zacząłem tę samą beznadziejną rutynę, tym razem z właścicielem restauracji straszącym mnie policją i menadżerem stacji nie pozwalającym mi pytać przy dystrybutorach dla ciężarówek. Jakimś cudem zostałem uratowany przez jednego tirowca, który zabrał mnie do centrum São Paulo, miejsca którego za wszelką cenę chciałem uniknąć. Tonący brzytwy się chwyta. Z pomocą hitchwiki znalazłem kolejną stację po drugiej stronie miasta. Mogłem jedynie mieć nadzieję że będzie lepsza, ciężko było sobie wyobrazić gorsze miejsce niż posto koło Jacareí.

Na stacji w Embu das Artes spotkałem trzy autostopowiczki z Urugwaju wracające do domu, które złapały lifta w niespełna godzinę. Wszystkie trzy jednym tirem. Kultura maczo działała w tym wypadku na ich korzyść. Ja nie miałem szczęście tego dnia, ale przydarzył się jeden pozytywny incydent, niczym światełko na końcu tego długiego tunelu o nazwie São Paulo. Jednego kierowcę ciężarówki zaintrygowała moja przygoda i zaprosił mnie na przekąskę i zaproponował nocleg na tyle jego pustej naczepy. Powiedział mi również że po załadunku zajedzie na tę stację i jeśli nadal tam będę to mnie zabierze daleko na południe.

Zacząłem pytać z rana ale deszcz nie pozwalał mi wykonywać swej pracy porządnie, wyczekiwałem więc aż ujrzę ponownie tego białego tira z pobitym lusterkiem, który był moim hostelem ostatniej nocy. Mijały godziny i znów zaczęło się robić beznadziejnie. Po południu jeden facet nagle kiwnął głową mówiąc tak, zanim tak naprawdę zacząłem swoje tłumaczenia. W końcu złapałem stopa. Żegnaj São Paulo.

Nagle autostop stał się wyjątkowo łatwy, jakbym przekroczył jakąś niewidzialną granicę. W sumie można było ją dostrzec, przekroczyłem wiele naturalnych granic. W okolicach São Paulo wciąż zdarzały się niewielkie obszary porośnięte tropikalnym lasem. Pod Curitibą klimat był bardziej umiarkowany z brazylijską araukarią dominującą w otoczeniu. Wkrótce one zniknęły i o dziwo w przydomowych ogródkach dostrzec można było palmy açaí i kokosowe. Koło Florianópolis one też zniknęły a krajobraz zaczął przypominać europejskie Śródziemnomorze. Po jakimś czasie znowu wszystko się zmieniło, gdyż wjechaliśmy na trawiastą pampę pełną bydła, tereny z kulturą gaucho i yerba mate, tu zwana chimarrão, pitą na okrągło.

Dotarłem do Pelotas z rana, na tyle wcześnie że obudziłem Marthę i od razu przy śniadaniu zaczęliśmy ze śmiechem wspominać to jak się poznaliśmy w Irlandii. Jednej zimnej październikowej nocy, podczas której pracowałem na rikszy na ulicach Galway, zobaczyłem ją włóczącą się ze swą czerwoną walizką i smutnym wyrazem twarzy. Zapytałem czy wszystko jest okej i okazało się że nie miała gdzie spać. Był prawie Halloween, więc wszystkie hostele były pełne, a z couchsurfingu nic nie wyszło. Zaprosiłem ją więc do Merchants Freaks, jak nazywaliśmy dom który wynajmowałem razem z kilkoma znajomymi, którego drzwi były zawsze otwarte dla podróżników i ulicznych muzyków. Jej kilkudniowym pobyt w Galway trwał prawie dwa tygodnie!

Martha ostrzegła mnie że będzie bardzo zajęta przez swą pracę i rzeczywiście była. Nie wiedziałem wcześniej czym się dokładnie zajmowała, a robiła rzeczy niesamowite. Oprócz studiowania teatru na Uniwersytecie Federalnym w Pelotas, prowadziła firmę teatralno-kabaretową Aurora. Razem z jej chłopakiem Alexem i innymi artystami była również zaangażowana w działalność Coletivo Munaya, kolektywu artystycznego gdzie już pierwszego dnia poznałem tak wielu ludzi że miałem problemy by zapamiętać wszystkie imiona. Artur, Francesco, Gabi, Tais, Juliano i Clevy byli aktorami. Sztukę mody reprezentowała Sinara, która projektowała i szyła ubrania. Alex był muzykiem o niezwykłym głosie grającym w Massimiliano Blues, swym otwartym projekcie, gdzie występowało wielu gości. Paulo i Anderson zajmowali się zapisem dźwięku, a Munaya miała nawet swoją dietetyczkę Lúcię. Wszystko to odbywało się w wynajętym dwupiętrowym budynku przy ulicy Tiradentes, który miał swe podwórze, studio nagrań, mały bar i pokoje do prób i eventów.

Martha uwielbiała angażować ludzi by coś robili i nawet się nie obejrzałem jak stałem się częścią Munai. Najpierw poprosiła bym przygotował coś na pierwsze wydarzenie z cyklu Dionisía Urbana, gdzie teatr i kabaret miał się spotkać z muzyką, tańcem i poezją. Zostałem również zaproszony na zajęcia z ekspresji głosu na uniwersytecie, gdzie musiałem szybko zapamiętać krótki absurdalny tekst po portugalsku i go potem zagrać. Super doświadczenie. Pod koniec zajęć przeczytałem jeden z erotyków Bolesława Leśmiana, który wybrałem na Dionisíę. Podczas prób do performatywnego odczytania dramatu, które również miało być częścią tego eventu Gabi zasugerowała bym zagrał krótką rolę, zacząłem więc się także przygotowywać do mojego debiutu w teatrze.

Dionisía Urbana okazała się niezwykłym wydarzeniem i pomimo niewielkiej tremy wszystko poszło gładko. Cudownie było patrzyć na twarze ludzi próbujących wyobrazić sobie o czym może być ten poemat, polski musiał dla nich brzmieć tak egzotycznie. Aktorstwo również mi się spodobało, jakbym wszedł do kolejnego nieznanego mi wcześniej świata. Tej nocy Artur i Francesco przemienili się w Barbrę i Beth prezentujące prześmieszny kabaret, a Ândrea zatańczyła bardzo emocjonalny taniec. Scena była również otwarta dla publiczności i kilku odważnych się znalazło. Niezapomniana noc w Pelotas.

Massimiliano Blues na żywo w Coletivo Munaya w Pelotas
Massimiliano Blues w Coletivo Munaya
Munaya stała się mym domem przez kolejne dni gdyż tam spędzałem większość czasu. Zawsze coś się działo, czy to przesłuchania i próby, sesje nagraniowe, koncerty, czy po prostu ciekawe rozmowy z mnóstwem ludzi którzy zachodzili na łyka chimarrão lub terere. Jednego dnia poznałem w Munai Edianę, dziewczynę pracującą w lokalnej stacji radiowej Radio.com, która zaprosiła mnie do studia. Usiedliśmy przed mikrofonami i zaczęliśmy rozmawiać na temat mej podróży, na temat moich spostrzeżeń odnośnie Brazylii i Ameryki Południowej, o Polsce i Europie, o polityce i społeczeństwach, no i wreszcie o muzyce. Siedzący za konsolą DJ zainspirowany mą wyprawą zarzucił Like a Rolling Stone, a na koniec poszedł kawałek Milesa z jego elektrycznych lat. Gdy wyszedłem ze studia nie mogłem w to uwierzyć. Rozmawiałem o tym wszystkim w języku w którym jeszcze przed czterema miesiącami nie rozumiałem praktycznie słowa i to wszystko poszło w eter. Na żywo. Que massa*.

Nie chciało mi się wyjeżdżać i wciąż to przekładałem na później, ale w końcu ten dzień musiał nadejść. Była prawie połowa grudnia i chciałem dotrzeć na Ziemię Ognistą na początku południowego lata. Robiło się późno. Złapanie pierwszego stopa zajęło jakieś pół godziny, a stałem tak po prostu na poboczu z wyciągniętym kciukiem. Łatwizna. Koło Rio Grande poszło jeszcze szybciej, urugwajska ciężarówka zatrzymała się dosłownie po dwóch minutach. Gapiąc się w bezkresną pampę i te dziwaczne gryzonie zwane kapibarami rozmyślałem o tych inspirujących dwóch tygodniach w Pelotas. Dobrze jest gdzieś przynależeć i kiedy postanowiłem objechać stopem świat, jednocześnie postanowiłem zamienić to uczucie na powiew przygody. Nie możemy mieć wszystkiego. Przyjazd do tego nieznanego nikomu miasta na południu Brazylii był jak mój pierwszy przyjazd do Galway. Skradło mi serce od samego początku. Sprawiło że poczułem się jego częścią. Udowodniło mi też ponownie, że najlepsze miejsca to nie te z pięknymi widokami, ale te ze wspaniałymi ludźmi, szczególnie gdy wiedzą co to dobra zabawa. Musiałem znaleźć sposób by tu powrócić.

Dotarłem do granicznego miasta Chuí po zachodzie słońca, a w tych szerokościach geograficznych letnie dni były już długie, więc było późno. Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do biura Policji Federalnej, nie wiedząc czego się spodziewać.
- Wjazd czy wyjazd z kraju? - usłyszałem pytanie zanim wyciągnąłem paszport.
- Wyjazd. I... mam mały problem.
- Tak?
- Zostałem trochę dłużej niż powinienem. Podróżuję tylko stopem, a to taki ogromny kraj - policjant spojrzał na pieczątkę, świstek papieru który dostałem przy wjeździe i zaczął skanować mój paszport. Spróbował raz, potem kolejny i z jego oczu odczytałem że coś jest nie w porządku. Zawołał innego oficera i obaj spróbowali raz jeszcze.
- Ale my cię nie mamy w systemie. Którędy wjechałeś do Brazylii?
- Przez Pacaraimę, przyjechałem z Wenezueli, mam pieczątkę...
- A tak. Pewnie nie działał im komputer.
- Co to oznacza dla mnie?
- Normalnie byłaby grzywna, ale w tym wypadku żadnych problemów.
- Tak? A po jakim czasie mogę znowu wjechać do Brazylii?
- Zwykle musisz odczekać sześć miesięcy...
- Słyszałem że od niedawna tylko trzy miesiące - oboje popatrzeli po sobie.
- Może i trzy, muszę to sprawdzić, ale dla ciebie to nie ma znaczenia bo nie byłeś zarejestrowany - policjant wbił mi pieczątkę i oddając paszport życzył powodzenia.
Zacząłem iść wzdłuż ciemnej drogi szczęśliwy jak cholera, a za mną ciągnęła się masa psów wesoło machających ogonami. Zauważyłem ostatnią brazylijską stację benzynową, gdyż właściwa granica znajdowała się w samym centrum miasta, oznaczona jedynie znakiem. Rozbiłem się tej nocy na posto BR a przez mą głowę ciągle przewijały się te same słowa: ja tu jeszcze wrócę!

___
* Que massa - w brazylijskim slangu oznacza mniej więcej ale super.