slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Koniec świata?

Zepsuty statek w porcie w Ushuai w Argentynie
- Podróżujesz z tymi psami?
- Nie, łażą za mną od wczoraj.
- A, ok. Witamy w Urugwaju! - oficer oddał mi paszport z nową pieczątką. Gdy wyszedłem na zewnątrz psy znów zaczęły machać ogonami jak oszalałe. Towarzyszyły mi przez całą noc i z rana odprowadziły mnie na drugą stronę Chuí, tutaj zwanego Chuy, gdzie znajdował się Urząd Imigracyjny i Celny. Miasto nie należało do zbyt urokliwych, prawdę mówiąc było to najbrudniejsze miasto jakie widziałem od dłuższego czasu, a ilość kundli wałęsających się po ulicach była niesamowita. Na szczęście była to sympatyczna banda.

Pierwszego stopa miałem już po kilku minutach i zabrał mnie on do krzyżówki pod Castillos. Było mi naprawdę trudno rozmawiać z kierowcą, jakoś nie mogłem się przestawić na hiszpański, tak jakby portugalski wymazał mi go z głowy. Do tego wymowa w Urugwaju była tak odmienna że nie wszystko rozumiałem. Na skrzyżowaniu widziałem jak co chwilę nowa grupa nastolatków zabiera się z łatwością na stopa na pobliską plażę, a ja stałem tam przez godzinę próbując dotrzeć do Punta del Este bez skutku. W pewnym momencie dołączył do mnie młody chłopak wracający do Montevideo. Wyglądało na to że stop jest tu popularny, ale obaj nie mogliśmy niczego złapać przez długi czas. Po przejściu na drugą stronę miasta w końcu udało mi się zatrzymać pickupa którym podróżowała młoda rodzina. Uwielbiałem pickupy, ale w tym momencie liczyłem na coś bardziej zadaszonego. Na południowym niebie od jakiegoś czasu mogłem obserwować błyskawice, a Punta del Este znajdowała się na południu.

Obserwowałem z zachwytem tę ogromną burzę rozwijającą się ponad moją głową mimo iż wiedziałem że może być to ciężkie przeżycie dla mnie i dla mojego plecaka. Nie mogłem się schować za szoferką gdyż stała tam betoniarka, ulokowałem więc swe manatki pomiędzy nogami i nakryłem się karimatą wciąż próbując oglądać zmieniający się krajobraz. Pampa przemieniała się od czasu do czasu w palmowy las i tym razem była to butia występująca również na południu Brazylii. Przejeżdżaliśmy też przez plantacje eukaliptusa a zapach tych drzew podczas ciepłego letniego deszczu był hipnotyzujący. Za każdym razem gdy mogłem poczuć ten zapach ponownie, zamykałem oczy by uczucie to było jeszcze intensywniejsze. Rodzina wysadziła mnie przy zjeździe na Punta del Este i po podziękowaniu i wytłumaczeniu że nie jestem Brazylijczykiem zacząłem się rozglądać za zarysem eukaliptusowców. Niebo znów robiło się błękitne, ja nie byłem zbyt mokry i jedyne czego pragnąłem to zasnąć w mym hamaku przy tym oszałamiającym zapachu. I wkrótce tak się stało.

Rano szybko dostałem się do Punta del Este i było tam tak jak mówiła większość, drogi kurort dla bogatych turystów. Nie w moim stylu. Chciałem tam zajechać gdyż była tam marina, była więc okazja poznać żeglarzy udających się na południe na Ziemię Ognistą. Wolałem tam dotrzeć lądem, ale miałem nadzieję spotkać kogoś kto planuje wyprawę na Antarktydę. Tak, ten kontynent był również w moich planach, dotrzeć tam to chyba marzenie każdego geografa. Nie było w tym mieście zbyt wiele łodzi, a większość z nich była z Argentyny lub Urugwaju. Wyglądało na to że wszyscy którzy mieli opuścić to miejsce w kierunku Patagonii już to zrobili, więc też się zabrałem tyle że w stronę Montevideo, gdzie dotarłem osobówką zatrzymaną zaledwie w ciągu minuty.

Stolica Urugwaju miała zupełnie odmienną atmosferę od brazylijskich czy wenezuelskich miast, na każdym rogu  czuło się Europę. Właściwie przypominała mi Paryż z tymi wszystkimi platanami rosnącymi wzdłuż ulic. Miała też europejskie ceny. Zatrzymałem się tam w małym domku na przedmieściach w którym mieszkała Isa, kolejna couchsurferka, wraz ze swoim siedemnastoletnim synem Diego. Jej chata zawsze była otwarta dla podróżników i był to ten rodzaj miejsca w którym człowiek czuje się tak dobrze że nie ma ochoty iść nigdzie zwiedzać. Mogliśmy tam godzinami popijać mate, rozmawiając i słuchając miłych dźwięków. Jednej nocy wyszliśmy zobaczyć darmowe koncerty organizowane przez Urząd Miasta. Grał tam zespół rockowy, którego nazwy nie pamiętam, który mówił i śpiewał o wojskowym reżimie rządzącym tym krajem przez wiele lat. Ta blizna musiała być bardzo świeża dla Urugwajczyków, gdyż temat ten pojawiał się dość często w rozmowach, a trudne doświadczenia tamtych lat zbudowały jeszcze silniejsze poczucie tożsamości narodowej.

Jak zwykle zatrzymałem się dłużej niż początkowo chciałem i uświadomiłem sobie że to już prawie Boże Narodzenie. Myślałem że spędzę je w Ushuai, a teraz nie byłem pewien czy uda mi się dotrzeć na czas do Buenos Aires, gdzie już czekała na mnie jedna rodzina z CS. Zajęło mi pół dnia spakowanie się i przygotowanie portfela na Argentynę. Lepiej było zabrać ze sobą dolary i wymienić na czarnym rynku, gdyż oficjalny kurs był bardzo kiepski. Argentyna zdecydowała się wprowadzić kontrolę rynku walutowego podobną do tej w Wenezueli.

Zacząłem łapać stopa na peaje, czyli punkcie poboru opłat na dalekich przedmieściach stolicy. Po mniej więcej pół godziny zabrała mnie rodzina wracająca do domu w Rosario. Leticia, żona Juana Jo i matka Braiana i Tobiasa, zaproponowała mi mate, a napój ten był w Urugwaju niczym religia. Każdy chodził z termosem pod pachą trzymając mate w ręku, a automaty z wrzątkiem były na każdej stacji benzynowej i w niektórych supermarketach. Po krótkiej rozmowie zostałem zaproszony na noc i gdy dotarliśmy do ich domu zaskoczyło mnie że nie zamykali oni drzwi na klucz. Była to ogromna zmiana po Brazylii. W małych miasteczkach jak Rosario domów się nie zamykało, w oknach nie było krat, nie wspominając nawet o murach i płotach pod napięciem. Pomimo tego że przestępczość wzrosła w Urugwaju po kryzysie z 2002, wciąż był to jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Południowej z relatywnie wysokim standardem życia. Po małej przekąsce znów wszyscy wskoczyliśmy do samochodu i udaliśmy na drugą stronę miasta na rodzinną parilladę czyli typowego Urugwajskiego grilla. Dom był pełen ludzi, kobiety przygotowywały sałatki, a faceci doglądali mięsa które było przepyszne. Po dolaniu kilku piw byłem tej nocy tak pełny, że myślałem iż nie zjem niczego przez kolejny tydzień.

Około południa następnego dnia zacząłem kontynuować podróż i pomimo tego że ruch na Ruta 2 był niewielki ze stopem nie było większych problemów. Najpierw ciężarówką do Florencio Sanchez, a potem następną do Mercedes. Drugi kierowca był bardziej rozmowny i w pewnym momencie pokazał mi on mały wiejski domek z traktorem na podwórku, który był częstym widokiem w tym rolniczym kraju.
- Nasz prezydent mieszka w podobnym - powiedział, - to dobry człowiek który nie potrzebuje wiele. Był więziony przez reżim przez czternaście lat, czasem na dnie studni. Nie jest jak ci co byli przed nim, skorumpowani dranie.
Na początku nie byłem pewien czy dobrze zrozumiałem, ale później dowiedziałem się że to prawda. Mój kierowca mówił o José Mujica nazywanym najbiedniejszym prezydentem świata. Jeździł on starym Volkswagenem Garbusem i oddawał na cele charytatywne dziewięćdziesiąt procent swoich prezydenckich przychodów. Ciężko sobie wyobrazić takiego polityka w Europie, nawet wśród lewicowych partii.

Z Mercedes podrzucono mnie do zjazdu na Paysandu razem z innym autostopowiczem, a po minucie na samą granicę niedaleko Fray Bentos. Był to bardzo krótki pobyt w Urugwaju i czułem że to za mało by poznać ten kraj. Kraj może geograficznie nie powalający, ale z przyjaznymi ludźmi i prezydentem który mógłby służyć za przykład.

Urzędnik imigracyjny po podbiciu mi paszportu powiedział że nie mogę przejść pieszo przez most nad rzeką Urugwaj I pokazał mi miejsce gdzie mogę łapać stopa. Po chwili na drugi brzeg zabrała mnie ciężarówka skąd dwoma kolejnymi autami dojechałem do Gualeguaychu. Pierwszy autostop w Argentynie wyglądał obiecująco. Miasto wydawało się trochę bardziej chaotyczne w porównaniu z urugwajskimi, pełne starych reklam i z kilkoma opuszczonymi stacjami benzynowymi. Od razu przypomniało mi to o kryzysie z 2001 roku, który zrujnował tak wiele osób. Szybko przemaszerowałem na drugą stronę miasta i rozbiłem się na budowie pomiędzy cegłami i workami z cementem.

Po zjedzeniu resztek brazylijskiej granoli na śniadanie musiałem czekać na pierwszego lifta około godziny. Nieźle, biorąc pod uwagę fakt iż była to niedziela, dwudziesty trzeci grudnia. Zabrał mnie gliniarz, którego rodzina przywędrowała z Ukrainy i który bardzo się cieszył że może pomóc Polakowi. Wyrzucił mnie na wlocie na autostradę gdzie znajdował się policyjny punkt kontroli, więc wszystkie samochody musiały zwolnić. Dwadzieścia minut później siedziałem już w samochodzie młodego chłopaka wracającego do rodziny w Buenos Aires. Podtopiona w wielu miejscach pampa zamieniała się stopniowo w metropolię z wieżowcami i drogami pozawijanymi jak spaghetti. Centrum miasta wyglądało jak starszy brat Montevideo.

Eliana, która zaprosiła mnie na wspólne święta z jej rodziną, mieszkała w dużym domu na przedmieściach razem z rodzicami i siostrą. Dojechała ona na stopa z Argentyny do Meksyku, i planowała wyprawę dookoła świata po skończeniu studiów, wymienialiśmy się więc mnóstwem przydatnych informacji. W tym czasie jej rodzice przygotowywali się do Wigilii, było to jednak bardziej na luzie, nikt nie siedział tu w kuchni od rana do wieczora tak jak miało to miejsce w moim domu. Następnego dnia główną wiadomością w telewizji była pogoda. Upał w Buenos Aires był nie do zniesienia, było bardziej gorąco niż w Manaus z indeksem ciepła sięgającym pięćdziesięciu stopni. Nikt w jej domu nie pamiętał tak upalnych świąt, a dla mnie była to zupełna egzotyka.

Mural z wizerunkiem Diego Maradony w Buenos Aires
W tym skwarze musiałem udać się do innej części miasta, by spotkać się z Sebastianem, prawdopodobnie ratował mi właśnie skórę. Kilka dni wcześniej zapytałem na couchsurfingowej grupie dotyczącej Buenos Aires czy może ktoś zasponsorować lub pożyczyć starą kurtkę. Sebastian zaoferował mi swoją profesjonalną kurtkę, której używał udając się na południe do Patagonii.
- Zobacz czy pasuje - zapytał zaraz po moim przybyciu. Zarzuciłem ją szybcikiem na siebie choć w takim upale trudno było nawet myśleć o kurtce. Było za gorąco w koszulce, ba było mi za gorąco w mojej własnej skórze.
- Pasuje jak ulał, kiedy mam ci ją zwrócić? Będziesz jej pewnie potrzebował jak skończy się lato.
- Bez obaw, tu w Buenos Aires nie będę jej w ogóle potrzebował. Zwrócisz po powrocie z Patagonii.
Rozmawialiśmy przez chwilę o moim szalonym pomyśle by dotrzeć na stopa na Antarktydę i o jego doświadczeniach z Ziemii Ognistej. Wyszedłem z jego mieszkania myśląc o tym jak fantastycznych ludzi skupia CS. Ci ludzie byli najlepszym powodem by odkrywać te szaloną planetę. Sól tej ziemi.

Gdy wróciłem do domu Eliany wszystko było już prawie gotowe do wigilijnej kolacji. Zasiedliśmy za stołem około dziesiątej, a atrakcją wieczoru było asado, typowa argentyńska mięsna pieczeń. W odróżnieniu od tradycyjnej polskiej wigilii jadało się tu tego dnia mięso i nikt nie przygotowywał dwunastu potraw. Hałas fajerwerków podjarał dzieciaki, jednak śmiertelnie przeraził wszystkie domowe psy. Mikołaj po kolacji przyniósł prezenty, a później, przy lampce wina przedyskutowaliśmy kulturowe różnice pomiędzy naszymi krajami i zostałem wprowadzony w skomplikowaną historię i politykę Argentyny.

Spędziłem w Buenos Aires kilka kolejnych dni przygotowując się na patagońską drogę. Eliana dała mi trochę ciuchów których jej ojciec już nie używał, tak na wszelki wypadek, gdyż nawet podczas lata na Ziemi Ognistej może być zimno, a ja liczyłem że dotrę jeszcze bardziej na południe. Dzień w którym wyruszyłem był rześki, nie tak jak poprzednie i po wyjechaniu z metropolii podmiejskim autobusem szybko złapałem stopa do San Miguel del Monte. Po pół godziny zatrzymał się kolejny wóz z dwoma chłopakami w środku. Powiedzieli że jadą bardzo daleko i po przestudiowaniu mapy okazało się że mogę się z nimi zabrać do krzyżówki za Bahia Blanca gdzie Ruta 3 skręcała na południe. Dookoła nas była tylko trawa i trawa i jeszcze raz trawa, aż po horyzont, upstrzona od czasu do czasu przeżywającymi ją krowami. Minęliśmy Bahia Blanca w środku nocy i zaraz potem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na małą drzemkę. Nad ranem zostałem podrzucony na krzyżówkę po wspólnych sześciuset kilometrach.

Z tego miejsca zabrał mnie pierwszy przejeżdżający samochód, którym grupka znajomych wracała z całonocnej balangi w Bahia Blanca. Mieszkali oni w Mayor Buratovic, wiosce nazwanej zapewne od nazwiska jakiegoś słowiańskiego imigranta. Po znalezieniu niewielkiego lasku z ołtarzykiem Gauchito Gil, ludowego świętego nigdy oficjalnie nie rozpoznanego przez Kościół, postanowiłem ponownie się zdrzemnąć, gdyż było wciąż bardzo wcześnie, a ja nie odpocząłem za wiele na stacji. Gdy się obudziłem zauważyłem że spałem obok zdechłej papugi. Dziwna jazda. Potrzebowałem trzech stopów by dostać się do Viedmy i było późne popołudnie gdy tam dotarłem. Zanim zrobiłem zakupy na dalszą drogę słońce zaczęło dotykać ziemię. Zacząłem się rozglądać za miejscem na nocleg gdy w tym samym momencie zatrzymał się jeden koleś oferując mi lifta do skrzyżowania za San Antonio Oeste. Był on zdziwiony że jadę z Bahia Blanca przez Viedmę, większość jeździła przez Rio Colorado Rutą 22 i 251.

Karmazynowe niebo towarzyszyło nam przez długi czas na tej patagońskiej drodze i w tej poświacie widziałem jak soczysta trawa staje się coraz rzadsza, jak znikają wokół hacjendy i wszystko stopniowo przemienia się w półpustynię. Nagle coś zaskrzeczało po jednej stronie samochodu i gdy zatrzymaliśmy się zauważyliśmy że jedno z kół się obluzowało. Nie było klucza by to naprawić, jechaliśmy wiec maksymalnie osiemdziesiątką, a ja zastanawiałem się przez całą drogę: urwie nam koło czy nie urwie. Gdy dotarliśmy do stacji obok krzyżówki było dobrze po północy więc szybko walnąłem się w hamak rozwieszony pomiędzy jedynymi drzewami na tym pustkowiu.

Rano, po jakiejś godzinie siedzenia na poboczu, zauważyłem jednego gościa z rozprutym plecakiem i w brudnych dżinsach zmierzającego w mym kierunku. Też autostopowicz, jechał do Puerto Madryn na imprezę sylwestrową. Zaproponował mi mate i coś słodkiego, a gdy wracał na stację by dokupić wrzątku zatrzymał mu się tir. Ja czekałem na swojego stopa jakieś kolejne dwadzieścia minut i tym razem był to van ze starszym małżeństwem, które przez pół roku mieszkało w Patagonii, a pół roku na północy kraju. Podrzucili mnie pod Puerto Madryn na YPF, państwową stację benzynową. Po chwili dostrzegłem tego samego autostopowicza, który ponownie zaprosił mnie na mate. Po kilku rundkach złapałem za swój mały plecak w którym miałem aparat i poszedłem do kibla. Gdyby on coś złapał w tym czasie tylko mój duży i ciężki plecak zostałby sam. Trudniej go ukraść. Gdy wróciłem, koleś spojrzał mi w oczy, powiedział coś na temat plecaka czego nie załapałem i spróbował... przywalić mi z pięści! Zaczął krzyczeć i spróbował ponownie i jeszcze raz ale na szczęście nie mógł trafić mi w twarz. Szybko schwytałem swe rzeczy i schowałem się wewnątrz prosząc pracowników o pomoc. A co jak wyciągnie nóż? Gościu był jak w furii, totalny świr, a me serce napieprzało jak oszalałe. Po chwili sobie odpuścił i zaczął iść wzdłuż drogi w kierunku miasta które było oddalone o kilka mil. Jedna dziewczyna ze stacji przyniosła mi kawę pytając czy wszystko ok, a ja nie byłem pewien. To znaczy fizycznie nic mi nie było, ale jakoś mnie to zabolało. Była to pierwsza przemoc skierowana bezpośrednio we mnie w ciągu wielu lat podróżowania. Analizowałem wciąż od nowa co się tak naprawdę wydarzyło, ale nie potrafiłem zrozumieć. Ten człowiek miał z pewnością problemy z psychiką. Miałem nadzieję że nie spotkam go ponownie na tej pustynnej drodze.

Wieczorem wylądowałem na kolejnej stacji pod Trelew dzięki kierowcy tira. Zanosiło się na deszcz więc rozbiłem namiot, który kupiłem w Brazylii i którego jeszcze ani razu nie użyłem. Była to taniocha z supermarketu na pewno niezbyt wysokiej jakości, ale lepsze to niż nic. Poranek przywitał mnie wiatrem tak silnym że ciężko było chodzić, a jak tylko spakowałem swój dobytek spadła z nieba pierwsza krótka ulewa. Spędziłem na stacji kilka dobrych godzin podłączony do internetu, wszystkie YPF-y miały wifi dla klientów, sączyłem kawę wysyłając noworoczne życzenia do rodziny i znajomych.

Koło południa zabrałem się miejskim autobusem do centrum miasta by kupić jakieś żarcie i kilka piw, pomimo że podróżowałem sam chciałem również uczcić tę noc. Po kilku minutach od przybycia na stację benzynową po drugiej stronie Trelew zobaczyłem parę z plecakami wysiadającą z samochodu. Byli z Francji i jechali stopem do El Calafate. Rozbiliśmy razem namioty pod zadaszonym parkingiem znakomicie chroniącym nas od wiatru i deszczu. Po ugotowaniu prostej potrawy z makaronu zaczęliśmy sylwestrową imprezę. Mieliśmy kilka piw, wino w kartonie i butelkę fernetu, włoskiego trunku który stał się argentyńskim napojem narodowym. Nigdy jeszcze nie spędzałem Sylwestra na zamkniętej stacji benzynowej. Życie w drodze!

Obudziłem się ze strasznym bólem głowy, jakby za chwilę miała eksplodować. Co jest do cholery, pomyślałem, nie wypiłem przecież aż tak dużo. Francuzi wkrótce ruszyli dalej a ja zacząłem mieć dreszcze. To nie był tylko kac, zaczynała mnie dopadać gorączka. Nie dotarłem jeszcze do Ziemi Ognistej, a już zmarzłem wystarczająco by się przeziębić. Zapytałem pracowników stacji czy mogę zostać na parkingu na kolejną noc i zaraz zaproponowano mi tabletki przeciwbólowe. Sygnał wifi był na tyle silny że jak nie spałem to czytałem coś na internecie. Czułem się naprawdę chujowo.

Było bardzo trudno zmusić się by ruszyć dalej, nie czułem się dużo lepiej z rana, na szczęście poprawiła się pogoda, było wręcz zbyt ciepło na kurtkę. Jakoś koło czternastej wystawiłem w końcu kciuka i po kilku minutach złapałem ciężarówkę do Caleta Olivia. Widok za szybą był właściwie taki sam przez cały dzień, płaski suchy teren pokryty drobnymi krzakami. Dotarliśmy na YPF na wlocie do miasta gdy było już ciemno i po gorącym prysznicu runąłem do namiotu na wpół żywy.

Gdy się obudziłem podkoszulkę miałem mokrą od potu. Z zawrotami głowy doszedłem na wylotówkę i po kolejnym gorącym prysznicu na kolejnej stacji kontynuowałem stopowanie, które znów szło łatwo. Kolejny tir tym razem jadący do Rio Gallegos i kolejny cały dzień z pustkowiem dookoła. Gdy dotarliśmy na YPF znalazłem piękny trawnik z rozbitym namiotem i z początku pomyślałem że to jeden z wielu rowerzystów jadących do Ushuai, których wciąż mijaliśmy, ale nie było wokół żadnych rowerów więc musiał to być kolejny stopowicz. Gdy wstałem namiotu już nie było, ale widziałem kogoś z plecakiem kręcącego się między samochodami. Po śniadaniu zacząłem iść wzdłuż drogi sądząc że go spotkam, ale nie minąłem nikogo aż do odległych przedmieści.

Pustkowia argentyńskiej Patagonii
Pustkowia Patagonii
Pierwszego stopa złapałem w bardzo szybko i tym razem była to chilijska ciężarówka jadąca do Punta Arenas. Zabrała mnie do przejścia granicznego pośrodku pustkowia gdzie ujrzałem długą kolejkę do urzędu celnego i imigracyjnego. Chilijczycy byli bardzo restrykcyjni w sprawie ochrony środowiska i rolnictwa i nikt nie mógł wjechać na ich terytorium z owocami, warzywami, miodem, nasionami, właściwie z żadnymi świeżymi produktami żywnościowymi. Każdy bagaż był skanowany, co jest powszechne na lotniskach, ale nie na lądowych granicach. W tym przypadku cały ten proceder dotyczył podróżnych, którzy w większości za dwieście kilometrów ponownie przekraczali granicę. Nie było możliwości by dotrzeć do Ushuai drogą lądową bez opuszczania argentyńskiej ziemi. Gdy w końcu przedostałem się na drugą stronę zobaczyłem innego autostopowicza, który wyglądał jak ten ze stacji w Rio Gallegos.
- Nie nocowałeś czasem na stacji w Gallegos ostatniej nocy? - zapytałem po przywitaniu się.
- Zgadza się.
- Spałem po drugiej stronie tego małego budynku.
- Tak? Nie widziałem twojego namiotu, ale widziałem jak z rana popijasz kawę.
Po incydencie w Puerto Madryn byłem trochę nieufny na początku, ale to szybko minęło. Pablo był nauczycielem historii w swoim rodzinnym mieście Bahia Blanca. Była to jego pierwsza wyprawa do Patagonii i Ziemi Ognistej. Nie miał on wielkiego doświadczenia ze stopem, więc gdy mu powiedziałem o swojej wyprawie niemal nie mógł uwierzyć.

Ruch był niewielki i zaczynało się robić późno. Po krótkiej rozmowie, mate i sesji zdjęciowej z guanaco, zwierzęciem które obaj po raz pierwszy widzieliśmy z tak bliska, postanowiliśmy wrócić na przejście i zapytać celników czy można rozbić obóz przy granicy. Zanim to zrobiliśmy Pablo zagadał jednego tirowca, który zgodził się nas zabrać do terminalu promowego. Super!

Tereny na południe od Rio Gallegos musiały mieć dużo większą sumę opadów, trawa była tu gęsta i widzieliśmy wiele owiec po drodze. Gdy dotarliśmy do terminalu nasz kierowca poszedł do biura, a Pablo zaczął rozmawiać z kolejnym kierowcą. Po chwili przerzuciliśmy nasze plecaki do jego kabiny, mieliśmy stopa do Rio Grande, z powrotem w Argentynie. Gdy wjechaliśmy na niewielki prom obaj pobiegliśmy na górny pokład by zobaczyć Cieśninę Magellana. Opuszczaliśmy południowoamerykański kontynent i płynęliśmy w stronę wyspy Ziemia Ognista. W tym momencie, wpatrując się w płonącą plamę na ciemnogranatowym niebie, uświadomiłem sobie jak daleko na południe jestem. Przejechałem cały kontynent od Wenezueli. Byłem dumny i podjarany. Ale Pablo wyglądał na bardziej podekscytowanego niż ja. Miło było to widzieć, przypomniało mi to te fantastyczne uczucie towarzyszące mi gdy po raz pierwszy przekraczałem niemiecką granicę przed wieloma laty.

Dotarcie na drugi brzeg zajęło nam jakieś pół godziny i po dziesięciu, może dwudziestu kilometrach asfalt zamienił się w szutrową drogę. Nasza prędkość spadła poniżej trzydziestki. Dla Chilijczyków drogą ta łączyła zaledwie kilka małych wiosek, nie mieli powodów by ją wyasfaltować, ale dla Argentyny było to jedyne połączenie pomiędzy Ushuaią i Rio Grande a resztą kraju. Prowadzić tam to było porażka, ale chyba żaden kraj nie zainwestowałby w drogę będąca na obcym terytorium.

Jechaliśmy godzinami sącząc mate i słuchając szalonych opowieści z życia kierowcy, ale tak naprawdę byłem w półśnie. Gorączka minęła, ale wciąż nie czułem się najlepiej i wiedziałem że brak snu może znów mnie rozłożyć. W środku nocy wjechaliśmy ponownie do Argentyny i od razu przyspieszyliśmy na nowiutkim asfalcie. Świtało gdy wysiedliśmy na przemysłowych przedmieściach Rio Grande. Miasto było specjalną strefą ekonomiczną, więc wiele firm pootwierało tam swoje fabryki. Byliśmy strasznie zmęczeni, nie było tam jednak gdzie się rozbić, więc udaliśmy się do centrum by coś zjeść tylko po to by się dowiedzieć że wszystko jest jeszcze zamknięte włącznie z YPF-em. Pablo miał w plecaku jakieś puszki i było to nasze śniadanie i kolacja z poprzedniej nocy zarazem. Po krótkiej drzemce wewnątrz dworca autobusowego zobaczyliśmy pierwsze promienie słońca postanowiliśmy więc ruszyć dalej.

W ciągu godziny złapaliśmy lifta do Tolhuin na tyle pickupa. Było chłodno zapiąłem się więc pod szyję i schowałem za kabiną kierowcy. Po kilku kilometrach zauważyliśmy pierwsze małe drzewa, pierwsze naturalnie rosnące drzewa po tysiącach kilometrów patagońskiej pustyni. Po chwili karłowate drzewa zamieniły się w gesty las, pojawiły się stawy i jeziora i w końcu ujrzeliśmy ośnieżone szczyty Andów w oddali. Co za widok! W Tolhuin zostaliśmy zaproszeni na obiad przez ojca jednego z przyjaciół Pablo. Mieszkał on w Ushuai, ale pracował w tej wiosce oddalonej o sto kilometrów. Taki dystans dzielił nas od naszego celu, od miasta na końcu świata. Czy było to najbardziej południowe miasto świata, było kwestią sporną, chilijskie Puerto Williams było bardziej na południe, ale było to raczej miasteczko niż miasto z prawdziwego zdarzenia. Czy jest to mój koniec świata, mój południowy limit, zastanawiałem się, czy może będę miał szczęście i dotrę jeszcze dalej.

Ostatniego stopa złapaliśmy po jakiejś godzinie chowania się na stacji przed przelotnym deszczem. Kierowca pracował w jednej z agencji do spraw środowiska i opowiedział nam co nieco o okolicy. Zaczęliśmy wspinać się w górę krętej drogi zahipnotyzowani widokiem białych szczytów, błękitnych jezior i gęstych zielonych lasów. Zaskoczyło mnie to że nie było tam drzew iglastych, lasy tworzyła lenga, jedna z odmian południowego buku. Zatrzymaliśmy się po drodze w wielu miejsca by zrobić zdjęcia, a niebo w tym czasie rozjaśniło się. Idealny dzień by dojechać do ostatniego miasta.

Wysiedliśmy przy wjeździe do portu skąd odebrał nas kumpel Pablo. Nie mógł nas przenocować, ale pokazał najtańszy kemping w mieście. Wcale nie był tani, nic tu nie było tanie, ale z CS nie było żadnych wieści zapłaciłem więc za pierwsze kilka dni by dać sobie trochę czasu. Tego samego wieczora kumpel Pablo zaprosił nas na kolację, a potem poszliśmy na piwo do irlandzkiego pubu.

Wciąż byłem bardzo słaby po chorobie i nie miałem głowy by myśleć o jachtostopie, najpierw musiałem się wykurować i zorganizować w Ushuai. Znalezienie stopa na Antarktydę, najbardziej niedostępny kontynent, mogło być najtrudniejszym etapem mojej podróży i mogło zająć dużo czasu. Sukces nie był gwarantowany, wszystko było kwestią szczęścia, ale nie był bym sobą gdybym nie spróbował. Zacząłem rozglądać się czy nie dałoby się obozować gdzieś na dziko, pięćdziesiąt peso za noc to za dużo, mój budżet stawał się coraz skromniejszy. Ale z drugiej strony życie w dziczy bez miejsca by się ogrzać mogłoby być bardzo trudne. Dużo padało drugiej nocy, a kilkaset metrów powyżej świeży śnieg pokrył zbocza. Może mógłbym rozbijać się gdzieś w lesie chociaż od czasu do czasu by przyoszczędzić, nie byłem pewien.

Trzeciego dnia dostałem maila z couchsurfing. Pancho, który mieszkał ze swoją dziewczyną Aymi, napisał że może mnie przekimać. Ale zajebiście! Wysłałem mu swój argentyński numer i oczekiwałem dalszych wieści. Godziny mijały i nic. Chciałem się gdzieś rozbić na dziko, ale ostatecznie zostałem kolejną noc na kempingu z Pablo, była to jego ostatnia noc w Ushuai i super się z nim rozmawiało. Buena onda* jak to mawiają w Argentynie.

Cały następny dzień czekałem na wiadomość od Pancho bez skutku. Wziąłem wszystkie swoje rzeczy i poszedłem do mariny zobaczyć ile jest łodzi. Nie wyglądało to za dobrze, ale wiedziałem że nie będzie jak nad Morzem Śródziemnym, zimno i sztormowe wiatry nie są dla każdego żeglarza. Była prawie dziesiąta gdy zdecydowałem się znaleźć miejsce na obóz w lesie po zachodniej stronie miasta. Zacząłem rozkładać namiot przy świetle latarki i gdy byłem prawie gotowy zadzwonił telefon.
- Hej, tu Pancho z CS. Gdzie jesteś?
- Właśnie rozbijam namiot w lesie.
- W lesie? Jakim lesie?
- Niedaleko kempingu Andino.
- A, mieszkam w sumie niedaleko. Gdzie jesteś dokładnie?
- W lesie. Wiesz co, oddzwonię jak dojdę do ulicy 12 Octubre.
- Okej, znajdź jakiś sklep, albo coś co ma nazwę i daj mi znać.
Było grubo po jedenastej gdy w końcu dotarliśmy do jego domu z ogrzewaniem włączonym na maksa. Po smacznej kolacji i zabawnej rozmowie rozłożyłem się wygodnie na kanapie zrobionej z palet i materaca. OK, pomyślałem sobie, no to teraz postawić się na nogi i zabierać za jachtostop! Lato na Antarktydzie jest bardzo krótkie! Po czym zasnąłem jak niemowlę.

___
* Buena onda - dosłownie dobra fala, popularne stwierdzenie opisujące pozytywną sytuację lub osobę.