slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Tak blisko a tak daleko

Palmy kokosowe na plaży w Store Bay na Tobago
- Chciałbym wypisać się z jachtu.
- Czy ma Pan bilet na lot poza terytorium kraju?
- Nie.
- Nie możemy Pana wypisać z łodzi bez potwierdzenia opuszczenia wyspy i adresu pobytu na terenie kraju.
Kurwa mać. Słyszałem o problemach z Urzędem Imigracyjnym, sądziłem jednak że uda mi się jakoś przecisnąć. Myliłem się. Zaczęła się więc bieganina by zdobyć bilet. Najpierw nie chcieli mi sprzedać biletu na przelot do Wenezueli w agencji turystycznej, gdyż nie miałem biletu na wyjazd z Wenezueli. Absurd. Potem próbowałem zabukować bilet online, ale obie karty debetowe nie chciały działać. Prom z Trynidadu też odpadał gdyż nie mieli oni biura na Tobago i nie prowadzili sprzedaży przez internet.

Po ostatniej nocy spędzonej na Antouce udało mi się w końcu zabukować bilet do Caracas online. Kosztowało mnie to ponad dwieście dolarów amerykańskich, ale po anulowaniu przelotu większość była do odzyskania. Po kolejnej nocy, tym razem spędzonej w pensjonacie za trzydzieści dolarów, mogłem w końcu wypisać się z łodzi Alexa. Dopiero teraz mogłem skosztować urodzinowy tort.

Pieczątka w moim paszporcie informowała że mogę przebywać na Trynidadzie i Tobago niespełna trzydzieści dni. Zaledwie trzydzieści dni, czy to wystarczy, zastanawiałem się, by złapać na stopa dwie łodzie? Najpierw z Tobago na Trynidad, a potem do Wenezueli? W Store Bay dokąd dotarliśmy, było tylko sześć czy siedem jachtów. Pierwszy żeglarz do którego zagadałem powiedział: "Gdybym musiał coś naprawić na łodzi to popłynąłbym na Trini, ale tak to nie widzę powodu. Tu jest przyjemniej i równie bezpiecznie." A bezpieczeństwo odgrywało ważną rolę, sezon huraganów właśnie się zaczynał. Obie wyspy były tuż poniżej pasa huraganów. Kolejna osoba z którą spotkałem, Niemiec na swym katamaranie powiedział że wybiera się do Chaguaramas za tydzień, może mnie podrzucić. Super, wyglądało na to że mam pierwszego lifta. Mogłem powrócić do autostopu i pojechać na wschodnią, bardziej dziką stronę wyspy.

Nie wiedziałem jak do tego podejść, gdyż wyglądało na to że co drugi samochód to nieoznakowane taxi. Ludzie zatrzymywali samochody wszędzie i płacili drobną opłatę za przewóz. Jak mogłem złapać darmowego stopa? Znalazłem kawałek kartonu i napisałem: "PODRZUCISZ ZA DARMO?" Zadziałało od razu. Pierwszy samochód zatrzymał się w ciągu minuty. Koleś w średnim wieku zabrał mnie do Scarborough z przystankiem w zakładzie fryzjerskim tylko po to by poznać mnie ze znajomymi i postawić mi zimnego Guinnessa. A produkowana lokalnie, mocniejsza wersja Guinnessa była wszędzie.

Drugi stop był również kwestią minut. Gdy tylko opuściliśmy Scarborough krajobraz zaczął się zmieniać. Dość zurbanizowane równiny z plantacjami kokosa i niewielkimi mokradłami zostały za nami. Droga zwężyła się i zaczęła wić. Po jednej stronie mieliśmy nieprzebytą dżunglę, a po drugiej białe plaże, niewielki klify i małe wysepki.
- Gdzie jest Polska? - zapytał mnie chłopiec siedzący obok mnie na tylnym siedzeniu.
- W Europie - odpowiedziałem, - to takie miejsce gdzie zimą mamy mnóstwo śniegu.
- Nigdy nie widziałem śniegu.
- Ja nigdy nie widziałem kokosów i mango rosnących na drzewach.
- Naprawdę? Dziwne.
Jedynie dwa stopy wystarczyły by dotrzeć do Charlotteville w północno- wschodniej części wyspy. Nieźle.

W wiosce wyruszyłem od razu by sprawdzić plażę, nie chciałem nocować w kolejnym pensjonacie, były zbyt drogie. Ładna plaża była w samym centrum wioski, ale kręciło się tam sporo ludzi i nie byłem pewien czy to bezpieczne miejsce na nocleg.
- Hej, udało ci się w końcu wypisać? - nagle ktoś zadał mi pytanie.
- Tak, ale musiałem kupić bilet. A tobie?
- Wciąż jestem na łodzi, pracuję nad tym.
Był to jachtostopowicz z Francji, mieszkający na keczu dwóch Walijczyków, których poznałem w kafejce internetowej gdy próbowałem zarezerwować bilet. On również miał problemy z Imigracyjnym.
- Znacie może jakąś fajną, cichą plażę gdzie mógłbym się dziś przekimać?
- Jasne, Zatoka Piratów. Jest na sto procent bezpieczna, gdyż nie łatwo się tam dostać. Wskakuj na bączka, podrzucimy cię.

Gdy tam dotarłem słońce chyliło się ku zachodowi. Miejsce było magiczne. Plaża miała może jakieś sto metrów, na obu jej końcach wyrastały klify, a jej środek przecinał strumyk. Znajdowały się tam trzy małe, drewniane chatki, a za nimi ściana dżungli otulająca pobliskie wzgórza. Dźwięk tropikalnego lasu był tak egzotyczny, wręcz przerażający gdyż było to moje z nim pierwsze spotkanie. Po rozbiciu obozu i szybkiej kąpieli usiadłem na ławce i zacząłem oglądać pokaz przyrody. Tysiące świetlików migotało tuż przede mną. Jakby dżungla zerkała na mnie tysiącem zielonkawych oczy, próbując przerazić mnie jeszcze bardziej.

Wczesnym rankiem poszedłem odkryć okolicę. Były tam stare kamienne schody pokryte mchami łączące plażę z dróżką prowadzącą do wioski. Po śniadaniu z bananów i mango rosnących obficie dookoła, wyprałem ubrania w strumieniu i zacząłem wyobrażać sobie jak bym przeobraził to miejsce, przebudowując jedną z chatek, tak by stała się tymczasowym domem. Mój sen na jawie został nagle przerwany przez potężny deszcz. Nie widziałem takiej ulewy od lat. Strumień zamienił się w rzekę i porwał ławkę którą wcześniej zainstalowałem tuż obok i zanim pozbierałem się i schowałem w jednej z chatek wszystkie moje rzeczy były zupełnie przemoczone. W tym samym miejscu chowało się również trzech miejscowych z wiadrami pełnymi pikantnych papryczek. Jeden z nich, rastaman z niesamowicie długimi dredami zawiniętymi wokół głowy, był bardzo zaciekawiony moimi podróżami.

- Jak chcesz to możesz spać w mojej chatce, to ta na samym końcu plaży. Wysuszysz se tam ciuchy. Musisz tam tylko trochę posprzątać, nie używałem jej ostatnio.
Wow, miałem się gdzie zatrzymać w tym rajskim zakątku. Chatka ta oczywiście to nic szczególnego, ale miała dach. To wszystko czego potrzebowałem.
- Przyjdź do wioski wieczorem to wypijemy parę piwek. A, mam na imię Hollis. I nie obawiaj się o swoje rzeczy, nikt ich nie ruszy. To moja chatka.
Później dowiedziałem się że Hollis spędzał pół roku w Szkocji gdzie pracował jako kamieniarz, a resztę roku na Tobago hodując papryczki w dżungli. Po jakiejś godzinie i kilku Caribach znałem prawie połowę kolesi popijających piwo na głównej ulicy.

Łodzie na Zatoce Piratów w Trynidadzie i Tobago
Zatoka Piratów - mój dom przez kilka dni
Kusiło mnie by zostać dłużej w Charlotteville, ale nie chciałem przegapić stopa do Trini, więc następnego dnia wróciłem do wioski, sprawdziłem maila i zacząłem maszerować w stronę wylotówki z wciąż wilgotnym plecakiem. I po chwili znowu to samo - gwałtowna ulewa. Schowałem się pod drzewem w ogrodzie przed ostatnim domem w wiosce.
- Wejdź! - posiwiały mężczyzna otworzył drzwi zapraszając mnie do środka. - Mam na imię Peter, a to moja żona Violet.
- Może masz ochotę na talerz zupy? - zapytała mnie bezpośrednio Violet.
Po chwili siedziałem wygodnie na tarasie ich pięknego domu wybudowanego na zboczu wzgórza, podziwiając widok całej wioski i zatoki. Rozmawialiśmy o naszych podróżach i o naszych życiach, o przeszłości i teraźniejszości. Od samego początku czułem się jak u siebie. Violet była Szkotką ale jej przodkowie pochodzili z Irlandii, natomiast Peter był Trynidadianinem o korzeniach sięgających Francji. Odwiedzili oni wiele miejsc, w wielu też mieszkali i w końcu postanowili osiąść się na Tobago.

Kilka godzin później zabrali mnie do centrum Charlotteville by złapać ostatni autobus do Store Bay. Było za późno na stopa. Gdy tam dotarliśmy nigdzie nie można było znaleźć kobiety sprzedającej bilety, a u kierowcy nie można ich było nabyć.
- Jak już wspominaliśmy z chęcią cię ugościmy.
- Wiecie co? Pieprzyć ten autobus. To będzie przyjemność zostać z wami.
W tym momencie miałem gdzieś Store Bay i lifta do Chaguaramas. Chciałem jedynie zostać w tym miejscu i z tymi ludźmi. Atmosfera była po prostu niesamowita. Wieczór upłynął nam na niekończących się rozmowach, śmiechu aż po ból policzków i litrach wysączonego Guinnessa. Rankiem Peter podrzucił mnie aż do Store Bay. Patrzyłem jak jego samochód znika za zakrętem z nadzieją że jeszcze się kiedyś zobaczymy.

Gdy spotkałem później Niemca z katamaranu usłyszałem od niego: "zrobiłem już clearance." Przyjechałem za późno i to nie za późno o jeden dzień, ale przynajmniej o trzy, gdyż zrobił on to przed weekendem. Coś musiałem źle zrozumieć. Myślałem że papiery z Urzędem Celnym i Imigracyjnym załatwi dwadzieścia cztery godziny przed wypłynięciem, tak przynajmniej oficjalnie powinien był uczynić. W tym momencie poczułem zmęczenie jachtostopem, z tymi wszystkimi zastojami, zapisywaniem i wypisywaniem się z łodzi, oficjalną papierologią i brakiem ruchu. Byłem znowu w drodze zaledwie przez kilka dni, a tak dużo się wydarzyło, tak wiele interakcji z ludźmi i odwiedzanymi miejscami. Oczywiście w przypadku jachtostopu popełniłem wiele błędów. W głowie zaczynała mi się układać lista reguł, którym musiałbym się podporządkować w przyszłości. Najważniejsza z nich to: bądź w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Zostały mi nie więcej niż trzy tygodnie, nie pojawił się żaden nowy jacht, udałem się więc do Scarborough i wskoczyłem na nocny prom do Port of Spain. Miałem uczucie pierwszej porażki, miała to być w końcu wyprawa auto i jachtostopowa. Prom jednak kosztował praktycznie tyle co metro w Paryżu, potraktowałem to więc jako komunikację miejską by nie czuć się z tym zbyt źle.

Pierwszą noc spędziłem w mieszkaniu Phyllis, couchsurferki która mieszkała z córką w pobliżu pięknych ogrodów botanicznych. Zaprosiła mnie pomimo tego że obie pakowały się do wyjazdu do Europy, a mieszkanie przygotowywały do wynajęcia. Drugiego dnia pojechałem do Chaguaramas by zostawić ogłoszenia w biurach marin i stoczni i zobaczyć jakie miałem szanse na znalezienie łodzi do Wenezueli. Były tam setki jachtów, ale większość z nich na lądzie. Wielu żeglarzy wykorzystywało sezon huraganów na naprawy i remonty. Znowu byłem w nieodpowiednim czasie.

Tego samego dnia udałem się do Californii w centralno-zachodniej części wyspy. Zostałem zaproszony przez Leannę, która mieszkała ze swą mamą Lidią oraz chłopakiem - Włochem o imieniu Fabio. Leanna pracowała w firmie matki produkującej ubrania robocze dla firm naftowych. A Trynidad to kraj o ogromnych zasobach ropy. Z Fabio mieliśmy wspólny temat rozmów, on również przepłynął na stopa Atlantyk. Tylko on podszedł do tego odpowiednio, jachtu szukał w szczycie sezonu. Na Karaibach chciał otworzyć swój własny biznes jako kapitan od dostarczania łodzi.

Następnego dnia wyruszyliśmy całą czwórką na wyprawę do Grande Riviere na północno-wschodnim wybrzeżu, gdzie żółwie skórzaste miały swoje tereny lęgowe. Po drodze przez krótką chwilę poczułem się jak w Polsce. Może z powodu agresywnej reklamy na każdym kroku. Wyspy Zielonego Przylądka miały nieco socjalistyczną atmosferę z bardzo ograniczoną reklamą i z muralami edukującymi społeczeństwo m. in. o ekologii. Trynidad i Tobago to zupełne przeciwieństwo. To królestwo kapitalizmu z setkami małych firm produkujących przeróżne rzeczy i próbujących to sprzedać. To miejsce gdzie reklamy krzyczały jaskrawymi kolorami i każdy próbował przekrzyczeć sąsiada. Zupełnie jak w Polsce ze swoim młodziutkim kapitalizmem.

Wieczorem zauważyliśmy pierwszego żółwia wypełzającego z morza. Było zbyt ciemno by przyjrzeć mu się dokładnie, a latarki mogłyby go wystraszyć, nastawiliśmy więc budzik na piątą rano i poszliśmy spać z nadzieją że rano wciąż będą jakieś żółwie na plaży. Zaspaliśmy, ale jeden żółw był wciąż na zewnątrz. Zmierzał on już z powrotem do oceanu, zbiegliśmy więc w pośpiechu na dół ubierając się po drodze. Ależ to było wielkie zwierzę. Żółwie skórzaste to największe żółwie na świecie. Samica złożyła jaja i powróciła do swego naturalnego środowiska - oceanu. Podobnie jak jej przodkowie przed milionami lat.

Po wycieczce do Grande Riviere wróciłem do rutyny jachtostopu. Próbowałem porozmawiać z kim tylko się dało, choć to nie było łatwe gdyż większość łodzi była na kotwicy i było tam kilka nabrzeży do cumowania bączków. Chodziłem od jednego miejsca do drugiego licząc że spotkam kogoś płynącego do Wenezueli. Mój cel był tak blisko, że przy dobrej pogodzie możliwe było dostrzeżenie Półwyspu Paria z pobliskich wzgórz. Jednak reakcja na słowo Wenezuela była na ogół podobna: nie ma mowy, zbyt niebezpiecznie. W ostatnich latach odnotowywano akty piractwa i większość żeglarzy unikała tamtejszych wybrzeży, szczególnie stałego lądu. Moje szanse wyglądały na znikome a mój czas powoli się kończył. Kontynent wydawał się być bardzo daleko.

Lotos z pszczołą na Jeziorze Asfaltowym na Trynidadzie
Lotos na Jeziorze Asfaltowym
Któregoś dnia poznałem Pierre'a i jego wujka Lina, Francuzów którzy właśnie kupili slupa i go remontowali. Gdy im powiedziałem że czasami potrzebowałem aż trzy godziny by dotrzeć z Californi do Chaguaramas Pierre zaproponował mi nocleg na ich łodzi. Była ona rozebrana praktycznie na części, ale było tam wystarczająco miejsca na kolejny materac, a ja jak zwykle nie potrzebowałem wiele. Chłopaki stwierdzili wprost: "gdyby łódź była gotowa to byśmy cię podrzucili." I miałem wrażenie że by to zrobili, byli naprawdę cool.

W tym samym czasie spotkałem żeglarza z Katalonii, który planował płynąć na wyspę Margarita w Wenezueli. Problem w tym że nie wiedział kiedy, a ja nie miałem już za wiele czasu. Musiałem podjąć decyzję. Miałem dwie opcje: zostać kolejny tydzień z nadzieją że coś się znajdzie i jak nie to wykorzystać bilet do Caracas, albo zostać tylko kolejne dwa dni i zabukować bilet na prom do Guirii pływający tylko raz w tygodniu, jednocześnie anulując przelot. Druga opcja była nieco tańsza, a prom nie brzmiał dla stopowicza tak strasznie jak samolot.

Dwa dni minęły błyskawicznie. Z nowym biletem w plecaku wybrałem się do La Brea zobaczyć największe jezioro naturalnego asfaltu. Było to dziwne miejsce. Na brzegu jeziora asfalt był twardy, ale gdy zaczęliśmy zbliżać się do jego centrum grunt stawał się coraz bardziej miękki, miejscami teren był nie do przejścia, gdzie asfalt występował w stanie płynnym. W wielu miejscach asfalt pokrywała warstwa wody z bogatą roślinnością. W najbardziej odległych zakątkach jeziora żyły nawet kajmany. Cała okolica miała silny zapach smoły, ale flora i fauna miała to najwyraźniej gdzieś.

Po odwiedzeniu Jeziora Asfaltowego postanowiłem spróbować stopa po raz pierwszy na Trynidadzie. Przedmieścia Port of Spain nie wyglądały na łatwe i bezpieczne, ale w La Brea powinno być łatwo, pomyślałem. Po dwóch godzinach i dziesiątkach nieoznakowanych taksówek trąbiących i zatrzymujących się bez przerwy, wskoczyłem do autobusu za jedyne sześć miejscowych dolarów. Zaczynało się ściemniać, a złapanie darmowego stopa wydawało się niemożliwe. Pewnie potrzebowałem więcej czasu, ale go nie miałem. Wolałem spędzić moje ostatnie 24 godziny na wyspie z Pierrem i Linem, pomagając im malować łódź. Pracowali tak ciężko by zrealizować swe marzenia.

11 lipca około 14.00 zrobiłem pierwsze kroki na kontynencie południowoamerykańskim. Urzędnik Imigracyjny spojrzał na mój plecak, wbił pieczątkę do paszportu i machnął ręką: następny! Absolutnie żadnych problemów. Zacząłem maszerować w stronę drogi prowadzącej do Carúpano. Tak na prawdę prowadziła ona do Manaus i Rio de Janeiro, do Buenos Aires i Santiago de Chile. Miałem przed sobą cały kontynent. Teraz mogłem pojechać gdziekolwiek chciałem i kiedykolwiek chciałem. Aż do następnego morza.