slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Zapomniana droga

Drewniany most na Drodze Federalnej BR-319 w brazylijskiej Amazonii
Duża kropla rozbiła się o moje czoło, potem następna i jeszcze jedna i po chwili musiałem się schować w pobliskiej stacji benzynowej. Po raz kolejny. Tym razem jednak deszcz zatrzymał mnie na długie godziny. Miałem wrażenia jakbym nigdy miał nie wyjechać z Boa Visty. A dotarcie do tego miasta było tak łatwe. Z przygranicznej Pacaraimy złapałem bezpośredniego stopa w ciągu godziny.

Droga federalna BR-319 w Amazonii
W stolicy stanu Roraima zatrzymałem się na kilka dni spędzając czas z Natascyą, Priscillą i ich znajomymi z uniwerku. Była to świetna okazja by zasmakować studenckiego życia w Brazylii i okazało się, nie pierwszy raz, że studenci są w sumie wszędzie dość podobni. Potrafią zorganizować najlepszą imprezę wydając grosze.

Pierwszego stopa z Boa Visty złapałem w końcu nad ranem po całej nocy spędzonej na stacji. Z dziesiątków tirów zaparkowanych dookoła żaden nie odpalił silnika w ciągu nocy na co bardzo liczyłem. Z miasteczka o nazwie Mucajaí szybko zabrałem się do niezbyt odległego CPN-u i co mnie zaskoczyło to to że mieli tam darmowe prysznice. Potem kolejna stacja i znowu prysznic gratis. Stopowanie nie szło za szybko ale przynajmniej mogłem się odświeżyć nawet kilka razy dziennie. Przydatne w ekstremalnym upale Niziny Amazońskiej. Pod koniec dnia wylądowałem w Rorainópolis gdzie zatrzymałem się w tanim hotelu. Był poniedziałkowy wieczór, a wyruszyłem z Boa Visty oddalonej o niecałe trzysta kilometrów w niedzielne popołudnie. Bardzo wolno.

Następnego poranka musiałem się znowu chować, tym razem pod parasolem i nie od deszczu a od słońca. Paliło tak niemiłosiernie że niemalże słyszałem skwierczący dźwięk na swojej skórze. Po dwóch, może nawet trzech godzinach zabrał mnie facet który prowadził restaurację, więc na koniec zaprosił mnie na obiad. Stamtąd dwa kolejne lifty zabrały mnie do wioski bardzo blisko równika, gdzie zacząłem szukać noclegu gdyż zaczęło się ściemniać. Żadnego hotelu, żadnej posady. Zauważyłem zadaszenie z palmowych liści z wielką oponą od traktora i napisem: Borracharia. Prowizoryczna wulkanizacja. Rozłożyłem karimatę na ziemi i położyłem się oglądając gwiazdy przez dziury w dachu. Nie byłem pewien czy bezpiecznie jest spać tak na ziemi, ale ignorowałem swoją europejską wyobraźnię przynoszącą mi obrazy węży i pająków. W środku nocy obudziły mnie krople deszczu sączące się przez dziury w zadaszeniu ale je też zignorowałem, byłem cholernie zmęczony.

Kolejny dzień przywitał mnie tym samym upałem i tymi samymi długimi godzinami na poboczu. Pierwszy stop był koło południa na tyle pickupa pełnego robotników jadących do fazendy* oddalonej o zaledwie kilka kilometrów. Wylądowałem pośród dżungli ale miałem to gdzieś, przynajmniej miałem tam cień i mogłem podziwiać kolorowe papugi latające wokół. Nie mogłem się rozkoszować tym zbyt długo gdyż wkrótce zatrzymała się terenówka. Kierowca opuścił nieco szybę z mieszaniną strachu i zaciekawienia.
- Co ty tu robisz? - zapytał.
- Podróżuję.
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- A, Solidarność, wskakuj! Podrzucę cię bliżej Posto Fiscal.
Szybko się zapakowałem zastanawiając się czym jest Posto Fiscal. Nie mogłem tego do końca zrozumieć z moim kulawym portugalskim. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się iż jest to rodzaj checkpointu, coś jak wenezuelska Alcabala ale lepiej zorganizowana, niemal jak wszystko inne w Brazylii.

To miejsce było ostatnim kawałkiem cywilizacji przed ciągnącym się kilometrami rezerwatem Indian Yanomami znajdującym się na granicy stanów Roraima i Amazonas. Ruch był niewielki, gdzie podziały się wszystkie tiry widziane wcześniej? Niespodziewanie lift był kwestią minut, a stara niebieska ciężarówka która mnie zabrała jechała aż do Presidente Figuereido. Stamtąd już tak blisko do Manaus.

Gdy wjechaliśmy do rezerwatu przylepiłem głowę do szyby podekscytowany jak dzieciak. Na ogół wyglądało to jak dżungla w Wenezueli, ale sam fakt że jestem w końcu w Amazonii napawał mnie ogromną radością. Wszystkie roboty drogowe na drodze federalnej BR-174 były za nami, sunęliśmy więc gładko po nowiutkim asfalcie i dotarliśmy do Presidente Figuereido późnym popołudniem, może pół godziny przed zachodem słońca. Pośpiesznie udałem się na wylotówkę i był to dobry pomysł. Po chwili siedziałem w samochodzie jadącym do Manaus, którego wnętrze miało silny zapach zielska. Mam nadzieję że koleś nie jest zbyt upalony, pomyślałem, ale prowadził on bezpiecznie przez piękne pagórkowate tereny z białymi skałami. Wyglądało to jak piaskowiec, ale nie byłem pewien gdyż robiło się ciemno.

Wciąż pamiętam jak wyobrażałem sobie Manaus gdy byłem dzieckiem. Za każdym razem gdy widziałem tę nazwę w atlasie wyobrażałem sobie indiańską wioskę z domami na palach i rybakami w czółnach. W rzeczywistości było to miasto z wieżowcami i ponad dwoma milionami mieszkańców. W centrum było wiele starych budynków z końca dziewiętnastego wieku wybudowanych w czasie kauczukowego boomu. Było to malownicze miejsce. Niestety nie pachniało tak ładnie, po wielu dniach bez deszczu śmierdziało moczem i zgnilizną.

Z kilkunastu maili wysłanych do couchsurferów z Manaus przyszła tylko jedna negatywna odpowiedź. Udałem się do hostelu i po odświeżeniu się usiadłem na kanapie z nadzieją poznania jakichś ciekawych ludzi. Wszystkie twarze schowane były za ekranami laptopów, tabletów i telefonów. Może też powinienem sprawdzić co się dzieje na świecie, ale po chwili czułem że muszę z kimś pogadać. Za każdym razem gdy zapytałem dostawałem krótką odpowiedź, może nieśmiały uśmiech, to wszystko. Wyciągnąłem butelkę piwa z lodówki i zacząłem je sączyć samemu. Jeden blondyn o kręconych włosach wrócił właśnie z miasta i gdy zobaczył mnie z piwem sam kupił jedno, podszedł do mnie i rzekł: "Ja pierdolę, w końcu ktoś tu pije piwo. Wiało tu taką nudą!"

Łódź na Amazonce w Manaus
Manaus
Scott był z RPA i od jakiegoś czasu podróżował po Brazylii i ościennych krajach. Od razu złapaliśmy dobry kontakt. Przy kilku kolejnych piwach uświadomiłem sobie jak zmieniło się hostelowe życie od momentu gdy nocowałem w jednym po raz pierwszy. W tamtych czasach jak był w hostelu jeden komputer z bardzo wolnym łączem było dobrze. Gdy ludzie potrzebowali informacji pytali innych. Dziś też pytają, ale w cyber przestrzeni. Na szczęście nie każdy jest uzależniony od swoich elektronicznych gadżetów. W kolejnych dniach pojawili się nowi goście z którymi zabawa była przednia. Jednego wieczoru wybraliśmy się wspólnie do Teatro Amazonas na pokaz tańca nowoczesnego, a potem do tradycyjnego klubu samby, gdzie tańczyliśmy sambę całą noc, lub przynajmniej próbowaliśmy ją tańczyć.

Za każdym razem gdy ktoś mnie pytał jaki jest mój kolejny cel, nie za bardzo potrafiłem odpowiedzieć. Brałem pod uwagę dwa kierunki: na wschód w kierunku Belem, lub na południe do Porto Velho. Obie opcje wyglądały na niezbyt łatwe dla stopowicza. By udać się na wschód musiałbym złapać na stopa łódź płynącą Amazonką, a BR-319 - jedyna droga łącząca Manaus z Porto Velho i resztą kraju, według miejscowych była nieprzejezdna.

Każdego dnia kręciłem się w okolicach portu próbując się przedostać dalej i pogadać z kapitanami łodzi przewożących pasażerów lub ładunki, jednak z moim kiepskim portugalskim nie przynosiło to zbytnio korzyści. W międzyczasie dowiedziałem się że BR-319 razem z Transamazoniką wybudowana została przez wojskowy reżim w latach siedemdziesiątych by skolonizować Amazonię i skonsolidować brazylijskie terytorium. Wielu osadników skusiła darmowa ziemia, jednak po latach zaniedbania asfalt zaczął znikać i dżungla zaczęła upominać się o to co do niej kiedyś należało. Ludzie zaczęli porzucać swe domy.

Pod koniec lat osiemdziesiątych ostatnie połączenie autobusowe pomiędzy Manaus i Porto Velho zostało zamknięte, droga praktycznie została porzucona. W 2008 rząd Luli da Silva rozpoczął jej remont. Po czterech latach około pięćset z niemalże dziewięciuset kilometrów było w nienajgorszej kondycji, ale sam środek wciąż był w opłakanym stanie i nie było pewności czy to się kiedykolwiek zmieni. Narodowy Instytut Badań nad Amazonią wstrzymał cały proces obawiając się niekontrolowanego wylesiania, czegoś co zdarzyło się w przeszłości. Nie miałem pojęcia czy możliwe jest przejechanie tej drogi na stopa. Postanowiłem się przekonać.

Udałem się na promowisko we wschodniej części miasta i zacząłem pytać kierowców czekających na załadunek. Jeden z samochodów obklejony był nalepkami mówiącymi: glosuj na mnie i pokazującymi twarz kandydatki w lokalnych wyborach. Przyjrzałem się bliżej i okazało się że kandydatka siedziała za kółkiem obok innej kobiety. Gdy im wyjaśniłem kim jestem i co tu robię zgodziły się mnie zabrać po tym jak dotrę na drugą stronę. Gdy samochody zaczęły wjeżdżać po rampie wszedłem razem z innymi ludźmi myśląc iż jest to prom również dla pieszych pasażerów.
- Hej, gdzie jest twój samochód? - zapytał mnie jeden z pracujących tam mężczyzn.
- Em, am, nie wiem - wydukałem.
- On jest z nami - uratowała mnie partyjna kandydatka. Uff, jakoś się przedostałem.

Po krótkiej ale intensywnej ulewie łódź opuściła północne nabrzeże gdzie woda była czarna i wkrótce wpłynęła w dopływ o kolorze kawy z mlekiem. Spotkanie wód Rio Negro i Solimões. Niemal cały czas towarzyszyły nam amazońskie delfiny pływające nieopodal łodzi. Zachodzące słońce odbijało się w Amazonce, delfiny przecinały czerwone lustro wody swoimi różowymi płetwami. Magia.

Pierwszych kilka kilometrów drogi to była masakra, ale trwały tam roboty drogowe, więc niedługo się to zmieni. W drodze do Careiro dowiedziałem się że mój kierowca to prefekt gminy i był to prawie koniec kampanii. Liczyła ona na reelekcję w październikowym głosowaniu. Gdy dotarliśmy na miejsce zaprosiła mnie do komitetu który był jednocześnie domem jej współpracowniczki. Wszędzie było mnóstwo flag i ulotek, wszystkie czerwone z białą gwiazdą i napisem PT czyli Partido dos Trabalhadores - brazylijska Partia Pracujących.

W biurze panowała atmosfera ciężkiej pracy i zaangażowania. Jedna osoba gotowała, inna drukowała coś, ciągły ruch i rozmowy. Młodzi wolontariusze malowali flagi, gdyż większość materiałów na potrzeby kampanii było przygotowywanych na miejscu. Wilson, którego dom zamienił się w komitet wyborczy, był bardzo zainteresowany moją podróżą i krajem z którego przybyłem. To on w pewnym sensie zajął się mną gdy inni pracowali. Mieliśmy ciekawą rozmowę w mieszance angielskiego, hiszpańskiego i portugalskiego. W pewnym momencie porównał on nawet byłego prezydenta Brazylii Lulę da Silva do Lecha Wałęsy. Nie byłem pewien czy to dobre porównanie, byli oni z przeciwnych stron politycznej sceny, ale zgodziłem się że obaj zmienili radykalnie swoje kraje.

- Masz hamak - zapytał mnie Wilson.
- Jasne.
- Możesz spać u nas, nie ma sensu płacić za hotel. Wielu wolontariuszy tutaj nocuje.
Problem noclegu miałem z głowy i później poznałem kilku wolontariuszy, którzy byli zafascynowani PT, jej socjalistycznymi ideami i zmianami jakie ta partia zainicjowała w Brazylii. Jack który pracował w Manaus spędzał cały swój wolny czas w Careiro pomagając w komitecie. Tej nocy poszliśmy spać bardzo późno, gadając godzinami o Polsce i Europie, Brazylii i Ameryce Południowej, a moje zdjęcia zaśnieżonego Złocieńca robiły furorę.

Rano poszedłem zobaczyć miasteczko, które było domem dla około trzydziestu tysięcy mieszkańców. Wyglądało... bardzo amazońsko. Drewniane domy na palach, palmy açai rosnące na podwórkach i kałuże na każdej ulicy. Gdy pytałem na temat stopa dalej na południe dostawałem sprzeczne odpowiedzi. Oczywiście nikt z obecnych w komitecie nigdy tego nie robił. Na koniec dostałem czerwoną koszulkę PT, na do widzenia i na szczęście.

Po szybkim obiedzie w lokalnym bazarze zacząłem iść mostem i zanim doszedłem na drugą stronę zatrzymał się pickup wyładowany ludźmi. Tylko piętnaście kilometrów, ale na tej drodze każdy lift był na wagę złota. Potem zabrał mnie jeden z wolontariuszy na swoim motocyklu. Kolejne kilkanaście kilometrów. Stan asfaltu jak na razie był całkiem niezły. Odgłosy deszczowego lasu były czasami niesamowite. Jedno stworzenie przypominało piłę motorową i zastanawiałem się jak może wyglądać. Czy naprawdę chciałem się przekonać? Nie wiem.

Następny samochód pojawił się po pół godziny i niemalże mnie rozjechał zwalniając. Kierujący nim staruszek zaczął coś wyjaśniać, ale nie zrozumiałem ani słowa. Dopóki jechał na południe było dobrze. Jechał on od jednego krańca drogi do drugiego i o ile na ogół miało to sens gdyż droga robiła się coraz bardziej dziurawa to jednak tylko na ogół. Cały czas był on mocno skupiony z nosem przyklejonym do przedniej szyby. Zajęło mi chwilę by zrozumieć iż jest on praktycznie ślepy. Pusta droga, czterdzieści na liczniku, powinienem przetrwać, pocieszałem się.

Po godzinie takiej jazdy nagle usłyszeliśmy dziwny dźwięk i silnik zgasł. Dziadek walczył z nim przez chwilę, ale zaraz pojawił się dym ze skrzyni biegów. Wyszliśmy na zewnątrz, przeszliśmy się dookoła i zauważyliśmy kolejny problem - mieliśmy kapcia. Cholera brak zapasówki. Kierowca usiadł i przez chwilę nic nie mówił po czym spróbował raz jeszcze i tym razem samochód odpalił. Jechaliśmy z przebitym kołem przez kolejne pół godziny aż w końcu staruszek zaparkował w zatoczce przed czyimś domem. Dosyć.

Paluch czeka na stopa w hamaku w amazońskiej wiosce
Czekając na stopa w amazońskiej wiosce
Kolejny stop, po jakiejś godzinie, był z wojskową ciężarówką. Dwóch żołnierzy dowoziło materiały budowlane do wioski Tupana. Armia budowała tam nowy most. Nie był jeszcze ukończony więc wszystkie pojazdy były transportowane na drugą stronę rzeki małym promem. Wioska składała się z kilku domów, szkoły i miejsca które było sklepem, barem i restauracją jednocześnie, ze stołami do bilarda na drewnianej podłodze. Bar był często odwiedzany przez kurczaki, psy, koty, a nawet świnie i jedną przyjazną papugę.

Gdy wyjaśniłem swoją sytuację właściciel zaoferował mi podłogę. Na kolację zjadłem chleb z nutellą i położyłem się wcześnie spać. Nie chciałem przegapić porannego ruchu. Zaraz po wschodzie słońca pozbierałem do kupy swoje rzeczy, wypiłem darmową kawę co w Brazylii było dość powszechne i przygotowałem się do łapania stopa. Poprzedniego dnia zrobiłem prawie siedemdziesiąt kilometrów, a zacząłem późno. Całkiem nieźle.

Po porannym ruchu liczyłem na popołudniowy ruch, a potem na wieczorny. Nic takiego nie istniało. Słowo ruch było czystą przesadą. Przez cały dzień może pojawiło się pięć samochodów które skorzystały z promu. W obu kierunkach. Wszystkie wypchane na maksa. Kilka kolejnych pojazdów odwiedziło wioskę i odjechało z powrotem. To wszystko.

W międzyczasie włóczyłem się po wiosce, rozmawiałem z właścicielem, gapiłem się w telewizor który grał bez przerwy, albo po prostu siedziałem zapatrzony w rzekę. Wieczorem właściciel zapytał czy chciałbym coś zjeść. Wolałem zostawić swoje zapasy na później, zamówiłem więc klasyczny zestaw, czyli kawał mięsa, ryż i makaron oraz fasola. Gdy zapytałem ile to kosztuje usłyszałem tylko: "nic". Spałem tam za darmo, piłem jego kawę przez cały dzień i na koniec nie chciał kasy za obiad. Dobry człowiek.

Następnego dnia nawet nie starałem się wstać wcześnie, wiedziałem że nie ma po co. Około południa pojawiło się dwóch facetów, którzy chcieli się dostać do Careiro. Jeden z nich, około czterdziestki, zmęczone oczy, zaczął wszystkim stawiać piwa, ale większość nie chciała z nim rozmawiać. Ja niewiele rozumiejąc odpowiadałem głównie uśmiechem, więc po chwili zaczął mi donosić kolejne piwa. Godziny mijały i w mojej głowie szumiało coraz bardziej. Nagle pojawiła się ciężarówka z masą ludzi upchanych na otwartej pace. Podbiegłem szybko do kierowcy.
- Do Igapó Açu?
- Tak, wskakuj!
- Tylko zabiorę plecak!
Po tych wszystkich piwach skakałem z radości.

Po pierwszych kilku kilometrach relatywnie dobrej drogi zaczęło tak trząść, że po pół godziny ramiona i nogi miałem całe obolałe. Asfalt wyglądał jak czarne rozsypane puzzle, czasami znikając kompletnie. Drewniane mosty z połamanymi belkami trzeszczały pod kołami, a ja za każdym razem wstrzymywałem oddech. Ciężarówka ta jeździła do Igapó Açu na ogół co piątek i dla mieszkających tam ludzi był to jedyny "transport publiczny" razem z sobotnią łodzią w górę rzeki, którą część moich współtowarzyszy chciała złapać. Na pace oprócz ludzi było mnóstwo walizek, plecaków, kanistrów z paliwem i nawet jedna drewniana łódka.

- Przepraszam, gdzie mógłbym się tu zatrzymać na noc? - zapytałem jednego z miejscowych po dotarciu na miejsce.
- Widzisz ten zielony budynek po drugiej stronie rzeki? To jest hotel. Ale możesz spać za darmo w tamtym niebieskim budynku.
- Super. Jak mogę się tam dostać?
- Pogadaj z tym facetem - wskazał człowieka pakującego walizki do niewielkiej łodzi. Rzeka nie była szeroka i meandrowała wolno wśród lasu. W niebieskim budynku zainstalowałem swój hamak i zacząłem podziwiać dach zrobiony z liści zupełnie innej odmiany palmy niż dachy które widziałem wcześniej. Miejsce to było ośmiokątną budowlą prawie bez ścian i służyło jako świetlica. Telewizor pokryty był grubą warstwą kurzu i chyba był zepsuty gdyż wszyscy oglądali telewizję w przyhotelowej restauracji, która wyglądała podobnie lecz była znacznie większa.

Smażona pirania na talerzu w Brazylii
Smażona pirania
Gdy obudziłem się następnego dnia wszyscy którzy spali obok już odpłynęli, łódź musiała przybyć bardzo wcześnie. Wioska była zbudowana po obu stronach rzeki i jako że nie było tam mostu dużo małych łódek i czółen pływało w te i we wte. Pojazdy mogły się przedostać dzięki stalowemu promowi czekającemu na nabrzeżu. Około południa chłopak który wcześniej zakopywał żółwie jaja w piasku w ogrodzonej wylęgarni podszedł do mnie z talerzem w ręku.
- Trzymaj, pewnie jesteś głodny - na talerzu była kasza z manioku zwana farinhą i ryba o wielkich zębach.
- Pirania? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Ano tylko pirania.
Dla nich to była tylko pirania, dla mnie ja pierdolę pirania! Smaczna muszę przyznać.

Przez większość dnia leżałem w hamaku i studiowałem portugalski z jednej książki którą miałem w telefonie. Zrywałem się tylko na dźwięk odpalanego w promie silnika. Oznaczało to iż pojawił się jakiś pojazd. Tego dnia przejechały trzy samochody, wszystkie pełne. Wieczorem poszedłem wyprać ciuchy w rzece. Gdy kucałem nad wodą na małym pomoście nagle coś dotknęło moją dłoń. Ciarki przeszły mi po plecach, ale nie było czego się bać. Amazoński delfin, prawdopodobnie inia sprawdzał z zaciekawieniem co robię. Po chwili wszystkie dzieciaki pływały z dwoma delfinami.

W niedzielę albo czytałem, albo próbowałem znaleźć owoce jambu, które rosły przed restauracją albo po prostu leżałem w hamaku zastanawiając się gdzie ja do cholery jestem. Po południu postanowiłem popływać z delfinami, ale ponieważ mnie nie znały nie podpływały zbyt blisko. Silnik promu odpalono tylko raz, by przetransportować motocykl.

W poniedziałek około południa holenderski jeep zajechał do wioski. Gdy zapytałem o lifta usłyszałem: "Lubimy podróżować samemu, sorry." By to szlag. Już chciałem się znowu położyć, gdy zauważyłem w oddali biały wóz terenowy. Wyglądało na to że mają miejsce. Zacząłem pakować szybko swój bałagan i po chwili kapitan promu zagwizdał machając ręką. Miałem lifta.

Dwóch przyjaciół z Porto Velho i pracujących w Manaus postanowiło w końcu sprawdzić jak wygląda ta droga. A nie wyglądała dobrze. Znowu czarne puzzle, kawałki dobrego asfaltu albo czerwona ziemia z grząskimi kałużami. I mosty tak rozwalone że czasami musieliśmy rozebrać jego kawałek za nami by naprawić kawałek przed nami. Coś w tym stylu przez dziesiątki kilometrów. Zapomniana droga.

Mniej więcej o północy zatrzymaliśmy się by coś zjeść.
- Musimy rozpalić ognisko - jeden z przyjaciół zaczął znosić drewno z pobocza. - Trzeba odstraszyć zwierzęta.
Po chwili mieliśmy ładne płomienie na których ugotowaliśmy makrelę z oliwkami i farinhą. Kierowca poszedł się zdrzemnąć w środku samochody, jego kumpel przyniósł koc i położył na drodze, więc i ją wyciągnąłem karimatę i położyłem się obok. Jednak nie moglem spać. Leżałem na resztkach asfaltu otoczony największym lasem na Ziemi. Tysiące kilometrów kwadratowych nieprzebytej dżungli. Ten kawałek asfaltu razem z samochodem odbijającym płomienie był jedyną rzeczą łączącą mnie ze światem który znałem, z którego pochodziłem. Wyobraziłem sobie jak to wygląda z góry. Mała jasna plama otoczona wieczną ciemnością, samotna gwiazda na krańcach kosmosu.

Kontynuowaliśmy po dłuższej chwili i droga była wciąż taka sama przez długie godziny. Jakoś koło południa pojawiły się pierwsze fazendy, a BR-319 zaczęła się polepszać. Gdy dotarliśmy do Realidade, miasteczka pełnego tartaków, było późne popołudnie. Odtąd nasza prędkość zaczęła rosnąć i pod koniec jechaliśmy dwupasmówką. W centrum Porto Velho, pośród wysokich budynków, pożegnałem się z chłopakami, zarzuciłem plecak pokryty czerwonym kurzem, włączyłem telefon i zacząłem szukać wifi. Powrót do cywilizacji.

___
* Fazenda - portugalska wersja hiszpańskiego słowa hacienda oznaczającego wielką farmę.