slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Kraina podróżników

Droga do El Chalten w Argentynie z widokiem na Górę Fitzroy
Pierwszy dzień w Punta Arenas, w przeciwieństwie do reszty ludzi na kempingu, spędziłem właściwie cały czas w namiocie. W końcu porządny sen. Miasto nie miało za wiele do zaoferowania, dla mnie najładniejszym miejscem był cmentarz ze starymi dekorowanymi grobowcami. Wyjechanie na stopa było łatwe, jednak pokonane dystanse niewielkie. Po pięciu liftach, o dziwo w większości z taksówkami, wylądowałem na rozjeździe na Ushuaię i Puerto Natales gdzie znajdowała się mała kawiarenka i stacja benzynowa. Ruch prawie nie istniał tego wieczoru i wkrótce rozbiłem namiot martwiąc się ciężkimi chmurami rozbudowującymi się nade mną. Tej nocy siarczysty deszcz przetestował porządnie mój namiot i byłoby lepiej jakby rurka do nurkowania była w komplecie.

Rozjaśniło się około dziewiątej i od razu zabrała mnie kolejna taksówka prosto do Natales. Jak oni tu zarabiali podwożąc za darmo wszelkich autostopowiczów? Miasto położone było na brzegu malowniczej zatoki połączonej fiordami z oceanem i było pełne ludzi z wielkimi plecakami przygotowującymi się na trek do słynnego Parku Narodowego Torres del Paine. Musiałem poczekać na wiadomość od hosta z CS poszedłem więc na kawę do kawiarni i sklepu z rękodziełem prowadzonym przez pozytywnego kolesia o imieniu Jorge. Wewnątrz poznałem Julię, dziewczynę z Hawajów i gdy opowiedziałem jej o mojej wyprawie na Antarktydę, spakowała ona swój plecak, pożegnała się ze wszystkimi i pognała tak po prostu w stronę Ushuai. Niezły spontan!

Po południu wylądowałem w domu Glorii, Oscara i ich prawie dorosłych dzieci. Miejsce to, podobnie jak reszta miasteczka było pełne podróżników. W pokojach dla gości poupychane były łóżka piętrowe, zapraszali oni wszystkich, ludzi z całego świata. Każdego dnia ludzie przyjeżdżali lub wyjeżdżali, albo przed wyprawą do Torres del Paine albo po i ja byłem jedyną osobą która nie chciała tam jechać. Wejściówka do parku była cholernie droga a w zachodniej Patagonii było mnóstwo dzikich zakątków za które nie trzeba płacić jak za zboże. Do tego miałem czas by się zagubić w dziczy Andów. W pewnym momencie było nas piętnastu na chacie Glorii i ugotowanie wspólnego obiadu było niezłym wyzwaniem logistycznym.

By dostać się bardziej na północ musiałem znów przekroczyć argentyńską granicę, ogromny Południowy Lądolód Patagoński rozpościerał się na północ od parku i nie istniało połączenie lądowe z resztą Chile. Tym razem nie jechałem sam, dołączyła do mnie Johanna, dziewczyna z Francji poznana w domu Glorii. Dojechaliśmy szybko pod granicę dwoma stopami skąd zabrała nas argentyńska para z Neuquen, podróżująca białym kamperem. Jak tylko przekroczyliśmy granicę las przeobraził się ponownie w pustynię, gdzie wiatr osiągał niesamowite prędkości. Obkleiliśmy taśmą klejącą szyby by powstrzymać gwizd i za każdym razem gdy mijaliśmy rowerzystów zastanawialiśmy się jak oni dają tu radę. Pędziliśmy wzdłuż Ruta 40, chyba najsłynniejszej trasy w Argentynie, która podczas krótkiego lata pełna była miłośników dwóch kółek.

Parka podwiozła nas do El Calafate pomimo tego że ich celem było El Chaltén, nadrobili więc trzydzieści kilometrów po to by nie wysadzić nas na skrzyżowaniu pośród pustkowia. Miasto, robiące za kolejne centrum turystyczne, położone było nad brzegiem lodowcowego Jeziora Argentino, największego słodkowodnego jeziora w kraju. Nie mogłem tam znaleźć żadnego hosta z CS, ale Johanna znała tanie miejsce by się zatrzymać. Nazywało się La Cueva czyli jaskinia i był to rodzaj schroniska dla wspinaczy którego właścicielem był Jorge, długowłosy czterdziestolatek. Schronisko miało kuchnię i salon, podwórko by rozbić namioty i małą komórkę na tyłach z wielkim łóżkiem na którym spać mogło wspólnie i z dziesięć osób. Panowała tam nieco hipisowska atmosfera, gdzie przewijali się artyści, włóczęgi takie jak my, miłośnicy gór i gdzie organizowano koncerty i inne wydarzenia kulturalne.

W mieście trwał festiwal i razem z Johanną spotkaliśmy się ponownie z Evą i Iosu z Hiszpanii których poznaliśmy wcześniej w tym samym domu w Puerto Natales. Dołączyła również do nas kolejna Francuzka Mélanie, a także Ariel, miejscowy couchsurfer który śpiewał w eksperymentalnym zespole Suicidio Primavera. Muzyka na żywo, wino, piwo, empanady i dużo śmiechu! Po około tygodniu spędzonym w mieście zacząłem czuć wołanie natury. Nadszedł czas by zobaczyć najbardziej spektakularny lodowiec Patagonii - Perito Moreno.

Lodowiec Perito Moreno w Argentynie
Lodowiec Perito Moreno
Dowiedziałem się od miejscowych że istniała możliwość wejścia bez płacenia, a że cena dla turystów zagranicznych była niemal trzykrotnie wyższa niż dla krajan, zdecydowanie chciałem tego uniknąć. Plan był taki by wysiąść przed wejściem, zaobozować gdzieś w krzakach i wejść przed świtem zanim pojawią się pracownicy. Zacząłem stopować po południu gdyż miałem do pokonania zaledwie osiemdziesiąt kilometrów i po jakiejś półtorej godziny zabrały mnie dwie młode dziewczyny. Zrelaksowany rozsiadłem się na tylnym siedzeniu prowadząc zabawną rozmowę, gdy nagle za jednym z zakrętów zatrzymali nas pracownicy parku.
- Skąd państwo przybywają?
- Jesteśmy z Rio Gallegos - dziewczęta odpowiedziały chórem.
- A pan? - spojrzał na mnie strażnik.
- Em...
- Paszport poproszę.
- Jestem z Polski.
- W takim wypadku sto pesos.
Wręczyłem pieniądze myśląc dlaczego do cholery nikt mi nie powiedział, że brama znajduje się trzydzieści kilometrów przed lodowcem. Nieźle zaplanowane...

Lengowy las zaczął rosnąć z każdym kilometrem. Jechaliśmy wzdłuż Brazo Rico, południowej odnogi Jeziora Argentino z tą niesamowicie niebieską wodą i po kolejnym ostrym zakręcie ujrzałem ją - ogromną rzekę lodu sunącą powoli wzdłuż doliny. Perito Moreno był jednym z trzech lodowców w Patagonii które wciąż rosły. Po dotarciu na miejsce pobiegłem szybko wzdłuż metalowej platformy by dotrzeć jak najbliżej, a na przedzie miało się wrażenie jakby był on na wyciągnięcie ręki. Po Antarktydzie nie byłem pewien czy taki lodowiec mi zaimponuje, ale cholera udało mu się. Może przez jego otoczenie, taka masa lodu i gęsty las po obu stronach. I ten hałas! Trzeszczące dźwięki słychać było niemal non stop, a co jakiś czas dochodziło do jego cielenia. Niespełna przed miesiącem doszło tu do ogromnego pęknięcia, gdy woda z zatamowanej odnogi pod dużym ciśnieniem przełamała fragment czoła. Do takiego dramatycznego wydarzenia dochodziło średnio co kilka lat. Szczęśliwy ten który był tu tego dnia.

Zaczęło się robić późno i większość samochodów już opuściła parking, ale ja nie chciałem wracać. Nie było tu żadnego kempingu i tylko jeden drogi hotel kilkanaście minut drogi stąd, zacząłem więc maszerować rozglądając się za ustronnym miejscem by się przekimać. Było to pewnie nielegalne na terenie parku narodowego, ale bez namiotu, w moim zielonym pokrowcu na śpiwór ciężko by było mnie wypatrzyć. Chciałem być sam na sam z przyrodą, intymna noc kochanków. Rozbiłem się w pobliżu drogi, za powalonymi drzewami i wkrótce gwiazdy podziurawiły niebo. W ciszy nocy każdy trzask był tak głośny, a z każdym kolejnym ciśnienie rosło wyżej i wyżej. Gdy w końcu następowało jego uwolnienie kończyło się to eksplozją i wielkim pluskiem. Ta sama muzyka od tysiącleci.

Po powrocie do miasta spędziłem jeszcze jedną noc w La Cueva po czym postanowiłem wyruszyć do El Chaltén. Było późno gdy zacząłem stopować i jeszcze później gdy w końcu ktoś się zatrzymał, więc gdy dotarłem na miejsce prawie że nie widziałem kolejnego cudu natury czekającego na mnie, Góry Fiztroy. Zostałem zaproszony przez kolejną rodzinę z CS, która mieszkała w małym domu i choć nie było w środku miejsca dla gości, podwórko było wystarczająco duże by pomieścić kilka namiotów. Wyobraziłem sobie spokojny czas spędzony z rodziną, ale po przyjeździe okazało się że jest nieco inaczej. Pierwsze słowa jakie po przywitaniu padły z ust Mario to: "częstuj się winem!" Po chwili ktoś dodał: "hej, poznaliśmy się w Puerto Natales!" Był to Robert podróżujący ze swoją dziewczyną Sabiną, oboje z włoskiego Tyrolu. Po chwili trzymałem w ręku melona wypełnionego czerwonym winem i rozmawiałem z Henrikiem i Pejczo, dwoma rowerzystami w trasie dookoła świata, ten pierwszy z Danii a drugi z Bułgarii.

Gdy baranina z grilla była gotowa zasiedliśmy do stołu i nagle dzieciaki zaczęły płakać. Zapytałem Flor, żonę Mario co się stało. Jach, co za widok, ich kot miał rozcięty brzuch. Może to sprawka jakiegoś psa, może co innego, nie mieliśmy pojęcia. Mario zadzwonił po weterynarza, ale ten nie mógł przyjechać. Coś trzeba było jednak zrobić, Mario więc, z pomocą Roberta i reszty ekipy zaczął sam zszywać koci brzuch. W sumie wyglądało to dość zabawnie, kilku facetów, po kilku melonach wina operujący kota na kuchennym stole. Po skończonej operacji wyszliśmy do baru na piwo, a Mario dostał nową ksywę - Super Mario.

Następnego dnia wszyscy goście wyjechali, ale pojawiła się nowa ekipa i powtarzało się to co kilka dni, ciągły ruch. Kot zaczął powoli dochodzić do siebie, pomimo tego że weterynarz nie wiedzieć czemu rozciął kilka szwów i znów można było zajrzeć do kociego wnętrza. Każdego dnia wszyscy zrzucaliśmy się na zakupy i gotowaliśmy wielką kolację, opowiadając sobie historie i wymieniając się informacjami. Z rana była możliwość zakupu ciepłego chleba, który piekła Flor by sprzedać w swoim sklepiku będącego częścią domu. Do tego rodzina utrzymywała się z pracy Mario na budowach, których przybywało tu każdego lata. Wioska rozrastała się w szybkim tempie napędzana turystyką, choć założona została w 1985 bardziej w celach militarnych, w tym okresie trwał konflikt o granice pomiędzy Argentyną a Chile.

Przez pierwsze dni nie mogłem dostrzec Fitzroya, cały czas chował się za chmurami, ale gdy w końcu się rozpogodziło, razem z Sangiem, rowerzystą z Belgii wybraliśmy się na trekking. Szlak nie był trudny i zajęło nam jakieś dwie i pół godziny dotarcie do obozowiska. Był to teren Parku Narodowego Los Glaciares, tego samego w którym znajdował się Perito Moreno, ale w tej sekcji nie pobierano żadnych opłat, jak na razie. Było prawie ciemno gdy dotarliśmy na miejsce, a tam spotkaliśmy się z Maksem i Sophie, francuską parą która również zatrzymała się u Flor i z którą planowaliśmy o świcie pomaszerować dalej. Po odświeżeniu się w lodowatym strumieniu stałem przez dłuższą chwilę wpatrzony w stromą granitową ścianę Fitzroya rozświetloną wschodzącym księżycem. Co za miejsce.

Poranek był lodowaty, ale strome podejście szybko nas rozgrzało. Gdy jeszcze maszerowaliśmy Fitzroy mienił się pomarańczową poświatą, jednak po dotarciu do punktu widokowego, wraz z pojawieniem się chmur na wschodnim niebie nieco przygasł. Wciąż wyglądał majestatycznie, niczym król wśród gór tego świata. Jego wysokość nie powalała, niecałe trzy i pół tysiąca metrów, ale była to wśród wspinaczy jedna z najtrudniejszych ścian do zdobycia. Na szczycie Everestu stawało rocznie dziesiątki osób, na szczycie Fitzroya może jedna.

Po kolejnym dniach spędzonych albo na szlaku, albo w domu w El Chaltén postanowiłem zmykać bardziej na północ, uciekając przed zimnem. Krótkie patagońskie lato dobiegało końca, a nawet latem spanie w namiocie nie należało do najprzyjemniejszych, czasem zakładałem wszystkie ciuchy jakie miałem. Po zakupach, przed wyjściem na wylotówkę, sprawdziłem jeszcze maila. Wiadomość od Julii. Ja pierdzielę, udało jej się, znalazła pracę na ostatnim statku płynącym tego lata na Antarktydę. Miała szczęście, ale na pewno temu szczęściu pomogła.

Około czwartej zatrzymały się dwie kobiety z dzieckiem na pokładzie jadące do El Calafate, a że stałem już dłuższą chwilę i miałem konkurencję wskoczyłem czym prędzej. Dotarcie do krzyżówki z główną trasą brzmiało jak dobro pomysł, niestety większy ruch panował między El Chaltén i El Calafate niż w moją stronę, a to więcej oznaczało jeden pojazd na dziesięć albo i piętnaście minut.

Wiatr urywał głowę, ciężko było utrzymać pion i żadnej możliwości skrycia się, totalne pustkowie. Po chwili uświadomiłem sobie że zapomniałem uzupełnić butelki i wkrótce mogłem zostać bez wody. Do Jeziora Viedma miałem siedem kilometrów, ale musiałbym iść w przeciwnym kierunku i to nie wzdłuż drogi, postanowiłem więc pomaszerować na północ w poszukiwaniu strumienia, widziałem kilka wcześniej bliżej wioski, powinno się udać. W najgorszym wypadku do najbliższej osady miałem trzydzieści kilometrów, do zrobienia.

Po kilku godzinach zaczęły boleć mnie biodra, mój plecak ważył zbyt wiele, do tego wszystkie koryta były suche. Pomimo tego marsz był całkiem przyjemny. Wiatr zza pleców pomagał iść, a bezksiężycowa noc sprawiała że Droga Mleczna była tak prawdziwa, była tuż nad ramionami. Szedłem przez pustynię na tej małej planecie, w tym małym zakątku wszechświata. Przyniosło mi to fantastyczne uczucie bycia jego częścią, częścią wszystkiego, bycia nim! Gdy zmęczyłem się rozbiłem namiot, przespałem się i rano kontynuowałem. Tylko kilka samochodów mnie minęło i gdy jeden się w końcu zatrzymał byłem tylko trzy kilometry od Tres Lagos, pierwszej osady.

Faceci którzy mnie zabrali byli inżynierami pracującymi dla firmy budującej w okolicy nowe drogi. Kierowca wysadził mnie na stacji benzynowej dodając że później jedzie aż do Gobernador Gregores i mógłby mnie zabrać, musiałbym trochę poczekać, Oczywiście nie miałem ochoty dalej iść, tu miałem wodę i jedzenie. Po chwili zobaczyłem pickupa z którego wysiadła para z plecakami, Niemcy jadący w tym samym kierunku co ja. Wypiliśmy razem mate czekając na inżyniera i licząc że będzie miał miejsce dla nas wszystkich. I miał. Prawie cała droga pomiędzy Tres Lagos i Gregores była w budowie, długie kilometry ciężkich robót. Był to kolejny odcinek w modernizacji i wkrótce romantyczny widok szutrowej drogi przecinającej pustynię ze znakiem Ruta 40 będzie istniał tylko na pocztówkach. Na miejscu moi towarzysze udali się na kemping, a ja postanowiłem rozbić się za YPF-em gdzie z rana, po zimnej nocy, mogłem rozkoszować się gorącym prysznicem.

Po śniadaniu w ciągu minuty złapałem stopa prosto do miejscowości Perito Moreno z pracownikiem firmy telekomunikacyjnej kładącej światłowody, co oznaczało szybki internet dla mieszkańców Patagonii. Nowoczesna technologia dosięgała powoli najodleglejsze zakątki Ziemi. W Perito Moreno musiałem na długie godziny schować się przed deszczem na stacji benzynowej. Późnym popołudniem zrobiłem zakupy i zacząłem łapać. Zatrzymał się autobus. Pokiwałem głową mówiąc nie, ale i tak otworzyły się drzwi. Powiedziałem że jadę na stopa, mimo to zostałem zaproszony do środka. Super, jeszcze nigdy nie złapałem autobusu.

Na dworcu w Los Antiguos zobaczyłem długie dredy wyglądające znajomo po czym usłyszałem ten specyficzny głos.
- Hej szalona!
- Paluch? Niemożliwe, ty też tutaj? Dokąd teraz zmierzasz?
- Do Chile, chcę zobaczyć Carretera Austral, wszyscy mówią że to przepiękna droga.
- Ah, ja jadę do El Bolson, inny kierunek.
- Gdzie nocujesz?
- Tutaj! Powiedziałam że mam poranny autobus i od razu powiedzieli że mogę tu spać.
- Chyba też tu przenocuję, znowu leje.

To była Oceana którą poznałem w schronisku Jorge i w tym momencie zajmowała się dokładnie tym samym co wtedy, gdy ją poznałem po raz pierwszy - robiła biżuterię na sprzedaż. Ta Francuska podróżowała wzdłuż i wszerz kontynentu utrzymując się wyłącznie że sprzedaży swego rękodzieła. To dużo pracy, ale dawało finansową niezależność. Inspirujące. Obok nas rozbił się jeden Argentyńczyk o imieniu Juan, również jeżdżący na stopa. Jego plecak wypełniały w większości mapy, miał tego chyba z pięć kilo, większy świr na tym punkcie niż ja.

Poranek przywitał mnie słońcem i bardzo wcześnie zacząłem iść w kierunku granicy. Z dwoma szybkimi liftami dotarłem do Chile Chico, pierwszej miejscowości po drugiej stronie, gdzie ugrzązłem na dłuższy czas, raz że ruch był tam niewielki, a do tego miałem konkurencję, parę z Tel Awiwu. Patagonia była popularnym celem podróży Izraelczyków, najczęściej podróżujących autobusami w dużych grupach zaraz po skończeniu długiej służby wojskowej w swoim kraju. Po jakichś sześciu godzinach w końcu zatrzymał mi się pickup.

Znak ostrzegający przed tsunami w Chile
Częsty widok na chilijskim wybrzeżu
Kamienista droga wiła się pod górę i wkrótce znów jechałem wzdłuż brzegu, tym razem urwistego, Jeziora Buenos Aires, którego nazwa na granicy zmieniła się w Jezioro Carrera. Nos miałem niemalże wlepiony w przednią szybę zafascynowany widokiem Andów ponownie wyrastających przede mną. Ciężkie chmury zwisały z nieba, ich brzuchy rozszarpywały ostre szczyty kordyliery. Gdy dotarliśmy do Puerto Guadal było już ciemno i ponure światła wioski dwoiły i troiły się w błotnistych kałużach. Musiało tu nieźle padać, więc rozbiłem się na noc w zadaszonym przystanku autobusowym.

Byłem blisko skrzyżowania z Rutą 7 bardziej znaną jako Carretera Austral, słynną drogą ciągnącą się przez ponad tysiąc dwieście kilometrów pomiędzy Puerto Montt i Villa O'Higgins. Przebiegała ona przez najdzikszą część Chile, przecinając tereny pełne gęstych lasów, fiordów i jezior, stromych gór, lodowców i bystrych rzek. Jej budowa zaczęła się w latach siedemdziesiątych za czasów reżimu Augusto Pinocheta, a do Villa O'Higgins dotarła zaledwie w 2000 roku. W większości wciąż nie była wyasfaltowana i po każdej zimie jej stan się pogarszał.

Po zakupach i porannej kawie postanowiłem powoli maszerować wzdłuż trasy i po niecałym kilometrze złapałem stopa do krzyżówki. Gdy powiedziałem skąd jestem siedzący obok mnie mężczyzna zaczął się śmiać, jego dziadek przybył tu z Polski. W miejscu w którym wysiadłem był przystanek, ale nie musiałem się w nim chować, zaczęło się przejaśniać. Wokół mnie był gęsty las i mnóstwo chrustu by rozpalić ogień, ten przeskok pomiędzy Argentyną a Chile wciąż mnie fascynował. Zachodnie wiatry były tu okradane z wilgotności prawie że do ostatniej kropli przez łańcuch Andów.

Mniej więcej po trzech godzinach złapałem pickupa prosto do Cochrane. Słońce osuszało coraz bardziej powierzchnię, a droga stawała się coraz bardziej zakurzona. Widoki przez cały czas zapierały dech w piersi. W Cochrane nazbierałem jabłek i śliwek rosnących wzdłuż ulic i poszedłem do lasu rozbić namiot. Z rana odświeżyłem się w rzece o turkusowym odcieniu i wystawiłem znowu kciuka by kontynuować podróż na południe, aż do końca drogi.

Była niedziela i myślałem że będzie trudniej, ale złapałem stopa w ciągu godziny. Po kilkunastu kilometrach rodzina która mnie zabrała wcisnęła jeszcze dwie dziewczyny na tył pickupa. Gdy wysiedliśmy zaczęły one szybko maszerować jakby były zbyt nieśmiałe by zacząć rozmowę, ale po chwili wszyscy znaleźliśmy się na tylnym siedzeniu kolejnego samochodu i tym razem zaczęliśmy rozmawiać. Francesca i Veronica były studentkami turystyki w Santiago i dla nich był to również pierwszy raz w tej okolicy. Chciały one zobaczyć Caleta Tortel, wioskę oddaloną od głównej drogi dwadzieścia dwa kilometry i gdy opisały mi to miejsce uświadomiłem sobie że również chciałem je poznać, ale myślałem że jest bardziej na północ. Postanowiliśmy więc jechać dalej razem i dotarliśmy tam z pomocą kolejnego kierowcy. Ostatni odcinek trasy prowadził wzdłuż Rzeki Baker, największej chilijskiej rzeki, której kolor za sprawą osadów lodowcowych wpadał w turkusowy błękit. Nie wiedzieć czemu czułem się tu bardziej na końcu świata niż na Ziemi Ognistej.

Caleta Tortel okupowała tereny niedaleko delty rzeki nad brzegami Zatoki Martinez. Na końcu prowadzącej do niej drogi było rondo z parkingiem, a dalej wioska nie miała klasycznych ulic. Zamiast tego składała się z labiryntu drewnianych pomostów, jedne ciągnące się wzdłuż wybrzeża, inne w górę zboczy, a ryneczki przypominały drewniane świątynie bez ścian. Najdziwniejsza miejscowość jaką do tej pory widziałem. Większość mieszkańców to drwale, stolarze i rybacy. Połączenie lądowe istniało od zaledwie dziesięciu lat, wcześniej można się tam było dostać tylko morzem lub powietrzem, ale zimą wszystkie te drogi były wyzwaniem ze względu na surowe warunki pogodowe. Jeden z napotkanych miejscowych opowiadał nam iż zimą, by przetrwać, mieszkańcy zmuszeni byli jeść huemule, zagrożone wyginięciem południowoandyjskie jelenie. Te chronione zwierzęta widniały na chilijskim herbie. Prawda to czy tylko zmyślania staruszka?

Razem z dziewczynami znaleźliśmy hospedaje* w miarę przystępnej cenie, kupiliśmy karton wina, zrobiliśmy kanapki i rozgościliśmy się w ogrzewanym pokoju. O poranku dziewczyny złapały autobus, a ja poszedłem odkryć w pełni ten labirynt. Po południu spotkałem Florana i Celine, francuską parę która również zatrzymała się u Flor w El Chaltén i razem próbowaliśmy łapać stopa aż do zmierzchu, bez skutku. Byli tam inni autostopowicze, właściwie było nas więcej niż samochodów wokół ronda.

Rozbiliśmy namioty pod drewnianymi zadaszeniami robiącymi za skwery chowając się od wiatru i ja spałem w swoim aż do jedenastej następnego dnia. Rano wszyscy autostopowicze zniknęli i wydało mi się że straciłem okazję by wyjechać z tego miejsca. Kilka minut później pakowałem mój brudny plecak do bagażnika osobówki. Po drodze zobaczyłem jedną grupę mochileros**, potem drugą i kolejną. Spanie do późna jednak nie było takim złym pomysłem. Niebo znów było błękitne i nie musiałem drałować przez kilka godzin do skrzyżowania.

Stojąc tam mijali mnie kolejni rowerzyści, najpierw dwóch facetów, potem jedna dziewczyna i kolejny facet. Kwadrans później ja ich minąłem siedząc wewnątrz wywrotki wiozącej nową rurę na przepust drogowy. Spotkaliśmy się potem wszyscy w Puerto Yungay skąd o szóstej odpływał prom. Dwóch Niemców, jeden Amerykanin i jedna Japonka, pedałująca aż z Alaski. Do szóstej pojawił się tylko jeden samochód wypchany po brzegi, wiedziałem więc że jak dla mnie to koniec podróżowania tego dnia. Przeprawa promowa przez Fiord Mitchell trwała pół godziny i po drugiej stronie zobaczyłem uśmiechnięte twarze Celine i Florana. Miałem na noc towarzystwo.

Mieliśmy mnóstwo drewna na opał, mieliśmy niewielką poczekalnie z toaletami i bieżącą wodą i mieliśmy widok małego lodowca fieldowego na szczycie góry po drugiej stronie fiordu. Jego białe lico najpierw zaczęło się pomarańczowić, a potem zniknęło w ciemnościach nocy. Ugotowaliśmy makaron na ognisku opowiadając sobie przy tym przedziwne autostopowe historie. Potem wskoczyliśmy do śpiworów, a wewnątrz pomieszczenia było na tyle ciepło by spać bez kurtki.

Wraz z porannym promem pojawił się samochód który zabrał nas do Villa O'Higgins. Misja zakończona sukcesem, dotarłem praktycznie do końca Carretery Austral. Miasteczko ulokowane było nieopodal Południowego Lądolodu Patagońskiego i połączone było promem z El Chaltén. Mógłbym właściwie dotrzeć tu bezpośrednio bez robienia tej wielkiej pętli, ale kosztowałoby mnie to sporo. Spędziliśmy pół dnia wylegując się na słońcu, po czym rozbiliśmy namiot w ogrodzie pewnej rodziny, oczywiście za jej przyzwoleniem. Potem wdrapaliśmy się na jedno wzgórze by zobaczyć zachód słońca i poszliśmy spać. Obudziłem się w środku nocy trzęsąc się z zimna jak oszalały i do świtu już niewiele spałem. Gdy rozpiąłem śpiwór zauważyłem szron na ściankach namiotu. Na zewnątrz wszystko było białe, a zamiast namiotu moich kompanów zastałem pożegnalną notatkę. Nie mogli dłużej znieść zimna, ja w sumie też nie. Wkrótce zobaczyłem ich podskakujących na poboczu by się rozgrzać. Nie zmarzłem tak nawet na Antarktydzie.

Odtajaliśmy powoli w porannym słońcu gdy samochód przed pobliskim domem odpalił silnik. Celine podeszła bliżej.
- Paluch jedź! Mają tylko jedno miejsce.
- Nie, wy jedźcie, byliście tu pierwsi. Jakoś się zmieścicie.
- Nie, jedź. Zobaczymy się gdzieś po drodze.
- Okej powodzenia. Do następnego razu!
Miałem nadzieję spotkać ich znowu, zrobiło się jakoś smutno.

Samochód dowiózł mnie z powrotem do Cochrane i było późne popołudnie gdy tam dotarłem. Tym razem jeden koleś z CS zgodził się mnie ugościć, dość zimna. Gdy czekałem na wiadomość od mojego hosta wpadłem na Massimo, Włocha poznanego w Caleta Tortel, który robił badania na temat praw do wody w Chile do swojej magisterki. Wiele osób protestowało przeciw planom budowy tamy w Patagonii, ciekawy temat. Gdy zapytałem go gdzie nocuje okazało się że mamy tego samego hosta. Podróżowanie po zachodniej Patagonii to spotykanie wciąż tych samych ludzi, tych samych rowerzystów, autostopowiczów, włóczęgów. Była to kraina podróżników.

Chaitén zniszczone przez wybuch wulkanu w 2008 w Chile
Chaitén zniszczone przez wybuch wulkanu w 2008
W domu Camilo, ciężko pracującego architekta, poznałem Lalo i Andreę z Coyhaique na wyprawie samochodowej do Tortel. Spędziliśmy miły wieczór i gdy usłyszeli że będę przejeżdżał przez ich miasto wyjaśnili mi gdzie jest ich dom i gdzie są ukryte klucze. Zajebiście. Po trzech nocach w Cochrane znów ruszyłem w drogę i zajęło mi cały dzień by dotrzeć do krzyżówki nieopodal Puerto Guadal. Kolejnego dnia zostałem zabrany przez van z kierowcą i czwórką pasażerów. Był on wynajęty przez zespół folkowy wracający z trasy koncertowej na lotnisko w Coyhaique. Przez cały dzień świeciło słońce, a w krajobrazie dominowały odcienie błękitu i zieleni. Czyste niebo, głębokie jeziora i gęstniejący coraz bardziej las.

W małym domku Lalo i Andrei w Coyhaique spędziłem kilka dni opiekując się ich kotem. Miasto zamieszkane było przez prawie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i była to największa osada ludzka wzdłuż Ruta 7. Zajęło mi cztery dni dotarcie stamtąd do Puerto Montt i ku memu zaskoczeniu nie spotkałem żadnych autostopowiczów w tej części Patagonii. Droga pomiędzy Coyhaique i Puerto Cisnes miała asfalt, ale dalej na północ jej jakość drastycznie spadła. W jednym miejscu była zamknięta na kilka godzin za sprawą wypadku, na szczęście nikomu nic się nie stało, prędkości nie były tu za wysokie. Błękitne niebo było rzadkim widokiem podczas tych dni, wjeżdżałem na obszary o największych opadach w Chile, pokryte wilgotnym lasem waldiwijskim. Las ten miał dobrze rozwinięte podszycie z ogromnymi nalcami podobnymi do rabarbaru, wielkimi paprociami i colihue - miejscową odmianę bambusa. Nawet podczas mgły zieleń była soczysta i intensywna.

Po drodze przejechałem przez Chaitén, miasto zniszczone przez erupcję wulkanu w 2008. Większość domów była już odkopana i odnowiona, ale wciąż wiele z nich było w ruinie, a popiół wypełniał każde pomieszczenie. Po Chaitén większość trasy trzeba było pokonać drogą wodną. Z czterech przepraw promowych na Carretera Austral jako autostopowicz musiałem zapłacić tylko raz. Będąc wciąż na pokładzie promu pomiędzy Leptepu a Hornopiren znalazłem stopa prosto do Puerto Montt, właściwie prosto do mieszkania Michaela, który razem ze swoimi współlokatorami zgodził się mnie ugościć. Spędziłem tam kilka dni mając możliwość liźnięcia studenckiego życia w kolejnym kraju.

Stamtąd uderzyłem znowu na południe, chciałem zobaczyć mityczną wyspę Chiloé, gdzie religia ludów Mapuche, zmieszała się z legendami i przesądami hiszpańskich konkwistadorów tworząc nową mitologię. Ruta 5 z Puerto Montt do Pargua była cała rozkopana, trwała jej przebudowa do standardów autostrady. Półgodzinny prom znów mnie nic nie kosztował i około jedenastej wieczorem wylądowałem na przedmieściach Ancud. Po nocy na przystanku autobusowym z trzema samochodami dotarłem do głównego placu w centrum Castro z kościołem dziwacznie pomalowanym na żółto i różowo. Spotkałem tam Thoma, kolejnego podróżnika spotkanego wcześniej po drodze, który poczęstował mnie winem pomimo tego że picie w miejscach publicznych było w Chile karane.

Wieczorem idąc w stronę wylotówki nagle ktoś mnie zawołał. To była Anka, dziewczyna z Polski poznana w El Chaltén. Była to chyba piąta osoba z Polski którą spotkałem w Ameryce Południowej. Rzadkość. Zapytała ona rodziny u której nocowała czy również mógłbym się przekimać i zostałem gorąco przywitany. Był Wielki Piątek i trwały przygotowania do Wielkanocy. Stoły w kuchni pełne były mis z mulami i innymi owocami morza z których słynęło południowe Chile i którymi się zajadano podczas świąt. Rano razem z Anką pojechaliśmy do Cucau po drugiej stronie wyspy. Dwójka Polaków świętująca Wielkanoc na pacyficznej plaży z butelką rumu. To mogło oznaczać tylko jedno, kac gigant.

Dostanie się z powrotem do Puerto Montt było niezwykle łatwe, stopowanie z dziewczyną zawsze było szybkie. Zostaliśmy tam na jedną noc w mieszkaniu José, profesora uniwersyteckiego który gościł Ankę wcześniej, a potem pojechaliśmy razem do Frutillar do domu jego dziewczyny Soledad. Frutillar podobnie jak wiele innych miejscowości w okolicy, założone zostało przez niemieckich imigrantów którzy dostali tu ziemię w dziewiętnastym wieku. Wielki drewniane domy wyglądały jak te w zachodnich Niemczech i kościół i szyldy pisane gotycką czcionką. Typowe niemieckie ciasto zwane kuchen można było kupić co krok. Była tam nawet szkoła ucząca po niemiecku. Jedna rzecz nie przypominała mi tego kraju, widok ośnieżonego szczytu wulkanu Osorno po drugiej stronie Jeziora Llanquihue.

Soledad musiała jechać do miasta Osorno następnego dnia, więc oboje się z nią zabraliśmy, ja wysiadłem na stacji przy obwodnicy, a Anka pojechała do centrum by odwiedzić znajomych. Wkrótce pierwsze krople zaczęły zwilżać asfalt. Po godzinie zabrałem się z facetem prowadzącym starego tira w stylu amerykańskich Macków i okazało się że jechał do Valdivii, mojego kolejnego celu. Gdy dotarłem woda lała się z nieba wiadrami. Miasto to, choć założone przez Hiszpanów, było również pod silnym wpływem osadników niemieckich i było czasem nazywane chilijską stolicą piwa. Spędziłem tam ponad tydzień razem z Danielą z CS. Pracowała ona jako psycholożka dziecięca, więc dnie spędzałem głównie sam w jej domu na przedmieściach opiekując się psem, kotem i ogniem w piecyku. Liście na drzewach zaczęły żółknąć i czerwienić się, zapach jesieni stawał się coraz wyraźniejszy. Wieczorami albo jechaliśmy do centrum spróbować lokalnego piwa, albo włączaliśmy jakiś film, najlepiej z Chile, owinięci kocami podczas gdy deszcz bębnił w szyby.

Z Valdivii przeniosłem się do Pucón położonego sto sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód i postanowiłem że będzie to ostatni przystanek na chilijskim południu. Robiło się coraz zimniej, a deszcze stawały się coraz dokuczliwsze, nie był to dobry czas dla podróżników w tej pięknej krainie. Krainie latem do tego stworzonej. Pucón zdawał się wyludniony, choć zapełnić miał się wkrótce znowu, tym razem narciarzami. Te kilka dni spędziłem z Jorge z CS i jego przyjaciółmi, kolejna gościnna ekipa. Były to ostatnie ciepłe dni, na tyle ciepłe by się wykąpać w Jeziorze Villarrica. Z góry czuło się oddech wulkanu o tej samej nazwie, czasem dymiący oddech, gdyż był on cały czas aktywny.

Pożegnawszy się ze wszystkimi stanąłem na wylocie i trzema stopami dojechałem do stacji benzynowej na Autostradzie Panamerykańskiej. Moim celem było Valparaíso oddalone o osiemset kilometrów. Studiując w Poznaniu geografię często myślałem sobie że chciałbym przemierzyć któregoś dnia Chile, geograficznie najdziwniejszy kraj tej planety. I teraz to robiłem. Ale pomyślałem sobie wtedy również że chciałbym w tym kraju kiedyś pomieszkać i ta myśl wciąż kłębiła się w głowie. Nie wiedziałem za wiele o Valparaíso, ale ta nazwa dawała mi miłe uczucie, a każdy Chilijczyk którego poznałem zarzekał się że to najbardziej szalone miasto w kraju. Chciałem się przekonać, zrealizować kolejne marzenie. Czas było zatrzymać się na trochę, odpocząć po ponad roku spędzonym na poboczu i poszukać sposobów by sfinansować dalszą część podróży. A więc Misja Valparaíso!

___
* Hospedaje - dosłownie gospoda, najczęściej rodzaj pensjonatu.
** Mochilero - osoba podróżująca z plecakiem, dosłownie plecakowicz.