slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Podwórko Inków

Babuszka czekająca na autobus w jednej z andyjskich wiosek w Peru
Po otrzymaniu z powrotem paszportu skierowano mnie do Informacji Turystycznej znajdującej się za drzwiami obok. Nigdy nie widziałem by urzędnik imigracyjny robił coś takiego. Właściwie to nigdy nie widziałem Urzędu Celnego i Informacji Turystycznej w tym samym budynku. Paragwaj był tak naprawdę najbardziej zapomnianym i nieodkrytym krajem na kontynencie, nie tylko przez gringos*, ale również przez własnych sąsiadów i być może dlatego starano się go sprzedać już na samym wjeździe. Schowałem darmowe mapy i pomaszerowałem dalej oszołomiony reklamami krzyczącymi z każdej ściany. Ciudad del Este był strefą wolnocłową i masę taniej elektroniki i ciuchów można było kupić w licznych centrach handlowych i na ulicznych bazarach. Zawsze starałem się nie mieć uprzedzeń na temat miejsc których nie znałem, ale tak łatwo mogą one zostać zainstalowane przez innych. Kierowcy z Argentyny, czy nawet moi znajomi z Brazylii ostrzegali mnie bym uważał na siebie w Paragwaju, opisując kraj jako miejsce brudne i niezorganizowane. I moje pierwsze wrażenie było podobne, ale po przejażdżce autobusem na odległe przedmieścia zacząłem zmieniać zdanie. Nigdy nie osądzaj kraju przez pryzmat pierwszego przygranicznego miasta, to na ogół najgorsza reprezentacja. Można zastosować tę regułę niemal do każdego kraju na świecie.

Wysiadłem w Minga Guazú obok stacji benzynowej i supermarketu i zacząłem łapać na światłach. Złapanie pierwszego stopa w Paragwaju zajęło mi jakieś dwie godziny i była to krótka podwózka na pobliskie bramki. Były one dobrze oświetlone, kontynuowałem więc po zmroku ale po godzinie poddałem się. Była to stacja poboru opłat nie tylko przyjazna autostopowiczom, ale i pasażerom autobusów i taksówek, robiła też za parking dla tirów. Gdy przeniosłem się na stację benzynową przywitał mnie ochroniarz z długą strzelbą, coś czego nie widziałem odkąd byłem w północnej Brazylii. Nie było tam wifi, ale miałem bezpieczne miejsce na nocleg i czyste toalety z prysznicem. Nieźle.

Z rana potrzebowałem kilku godzin by ktoś mnie zabrał, więc nie było tak łatwo jak to sobie wyobrażałem, jednak stopowałem z kartką na której widniało Asunción, a biorąc pod uwagę wielkość kraju było to daleko, aż trzysta kilometrów. Miałem lifta bezpośrednio do stolicy z kierowcą tira i od razu zaskoczyła mnie jego wersja hiszpańskiego, była ona tak doprawiona indiańskim językiem guarani, że miewałem problemy ze zrozumieniem. A wierzę że starał się on jak mógł by mówić do mnie w standardowym hiszpańskim. Mknęliśmy w większości przez płaskie tereny, jedynie bliżej Asunción zrobiło się pagórkowato, przydrożne mangowce pokryte były kwieciem, a małe domki wyglądały na schludne i zadbane. Wyczuwało się poczucie estetyki, było miło. A jak miło jest jak jest miło.

W stolicy wyczekiwał mnie Chalo z Couchsurfing. Gdy dotarłem do jego małego mieszkania pracował on właśnie w GIS-ie nad mapą do swojej pracy dyplomowej i super było wskoczyć tak od razu na temat związany z moim wykształceniem. Wyjaśnił mi on także o co chodziło z językiem guarani. Paragwaj był tak naprawdę krajem dwujęzycznym i o ile wcześniej guarani był kojarzony z niższymi klasami i chłopami, w ostatnich latach stał się modny i ludzie w stolicy zaczęli go masowo studiować i pokazywać w towarzystwie swoje zdolności językowe. W paragwajskim hiszpańskim natomiast wymawianie litery r jak w amerykańskim angielskim stało się eleganckie, a pochodziło to z guarani. Było to wielkie odrodzenie tego lokalnego języka, coś niespotykanego na taką skalę w Amerykach. W mieście i okolicy zwiedziłem leniwe miasteczko Areguá i pobliskie jezioro Icaparaí, gdzie miejscowi relaksowali się w weekendy. Udałem się też do słynnego i całkiem fotogenicznego Mercado 4, brudnego i śmierdzącego bazaru, gdzie ponoć można było kupić wszystko, od warzyw i owoców, po broń palną i ludzkie organy. Tych ostatnich jakoś nie widziałem, ale nie zaglądałem rzeźnikowi pod ladę.

Przydrożne rzeźby w Paragwaju
Przydrożne rzeźby w Paragwaju
W Asunción rozważałem jechanie do Boliwii bezpośrednio przez paragwajskie Chaco, ale powiedziano mi że tamtejsza droga jest w rozsypce. Uwielbiałem przedzierać się przez takie drogi, tak jak moje wcześniejsze stopowanie w brazylijskiej Amazonii, ale tym razem miałem deadline'a o imieniu Aileen. Postanowiłem pojechać argentyńską drogą krajową nr 81 ciągnącą się równolegle do granicy. Była to trasa używana przez tiry ściągające do Paragwaju tanie samochody z chilijskiej strefy wolnocłowej w Iquique. Po długiej jeździe starym autobusem dotarłem do Puerto Falcón gdzie przekroczyłem pieszo granicę około ósmej wieczorem. Znowu Argentyna, znowu dobre wifi i wyśmienite espresso na ich stacjach benzynowych.

Po śniadaniu złapałem pierwszego stopa w pół godziny. Dziewczyna na małym motocyklu podrzuciła mnie na checkpoint żandarmerii gdzie pracowała. Po kilkunastu minutach miałem kolejnego lifta za sprawą żandarmów, którzy poprosili paragwajskiego kierowcę by mnie zabrał. Wielkie dzięki panowie. Wylądowałem w Formosie wczesnym popołudniem i po krótkiej chwili złapałem następnego paragwajskiego tira. Droga ta bez nich byłaby zupełnie pusta. Wieczorem kierowca zaprosił mnie na grilla w przydrożnej restauracji, a po kilkugodzinnej drzemce kontynuowaliśmy razem do godziny trzynastej dnia następnego. Przecięliśmy razem prawie całe argentyńskie Chaco z kaktusami i drzewami butelkowymi po obu stronach drogi prostej jak drut. Wysiadłem na skrzyżowaniu z drogą krajową nr 34. W półtorej dnia zrobiłem około osiemset kilometrów, byłem już blisko boliwijskiej granicy.

Na krzyżówce znalazłem stację z prysznicami, więc najpierw wyprałem siebie, a potem ciuchy które w tym upale były suche już po godzinie. Lifta do Tartagal złapałem w kilka minut i wczesnym wieczorem, po dwóch kolejnych stopach, dotarłem do przygranicznego Pocitos gdzie rozbiłem się przy posterunku policji. Z rana wydałem ostatnie argentyńskie peso, były one bezwartościowe poza Argentyną, i przekroczyłem granicę z tą piękną mieszanką podjarania i strachu. Ponownie, słyszałem wiele historii o Boliwii, przede wszystkim że był to najbiedniejszy i najmniej rozwinięty kraj na kontynencie. Z jednej strony oznaczało to że wszystko było tanie i zaraz wszamałem kopiec empanad. Z drugiej strony zastanawiałem się jak jest z bezpieczeństwem, autostopem, czy choćby tak trywialną rzeczą jak komunikacja miejska. Nie widziałem żadnych autobusów, jedynie białe słabo oznakowane minibusiki sprowadzane najczęściej z Azji. Jeden z nich zawiózł mnie za kilka centów do Pajoso gdzie kierowcy tirów robili odprawę celną. Tam już po kilku minutach miałem lifta. Czyżby Hitchwiki było w błędzie?

Wyczytałem tam że autostop nie należał do łatwych w Boliwii i że wielu miejscowych oczekiwało zapłaty za podwiezienie. Mówienie po hiszpańsku z pewnością mi pomagało, nie miałem problemu z zapytaniem kierowcy czy podrzuci za darmo. Zaskoczyła mnie jednak jego odpowiedź. Stwierdził że nigdy nie wziąłby kasy od autostopowicza. Czy był on wyjątkiem. Gdy dowiedział się że mam przyzwoitą kamerę poprosił mnie o sesję zdjęciową ze swoim tirem po czym zaprosił mnie na obiad. Rozstaliśmy się w Villamontes gdzie prędko złapałem stopa na kolejne dziesięć kilometrów. Szybko nauczyłem się że samochody z naklejkami wzdłuż górnej części przedniej szyby to taksówki więc zacząłem ignorować ich klaksony i mruganie światłami by mnie zabrać za opłatą. Po kilku chwilach zabrał mnie sportowy samochód na argentyńskich blachach. Gościu był Boliwijczykiem od lat mieszkającym w Salta i jechał prosto do Santa Cruz de la Sierra. Wypiliśmy po drodze kilka piw i po dotarciu na miejsce powiedział mi że zmieniłem jego życie. Czasem autostopowicz jest jednocześnie psychoanalitykiem, jego anonimowość pozwala się otworzyć. Uścisnąłem mu dłoń i życzyłem najlepszego.

Było późno gdy wysiadłem z samochodu, do centrum i tamtejszych hosteli było wciąż daleko i byłem tak zmęczony że postanowiłem się zdrzemnąć gdziekolwiek, chociażby na zacisznej ulicy, tym bardziej że dzielnica wyglądała na bezpieczną i bogatą. Był to mój pierwszy dzień w Boliwii, a już cały strach przed nieznanym zniknął. Wstałem przed świtem i pomaszerowałem do centrum poszukać hostelu. Santa Cruz to stare kolonialne miasto z piękną architekturą i spokojną atmosferą. Czułem się nieco jak w Brazylii, na ulicach prawdziwa mieszanka kolorów skóry, ludzie wydali mi się przyjaźni i otwarci. Pomimo że nikt z Couchsurfingu nie mógł mnie ugościć, wielu ludzi chciało się ze mną spotkać i musiałem wybierać z kim wyjść wieczorem. Na początek wypiłem kilka piw z Julią po czym zostałem zaproszony na kolację przez Erickę. Musiała ona pracować do późna, ale ponieważ była menedżerką, zaprosiła mnie do restauracji gdzie pracowała. Można połączyć obowiązki z przyjemnościami. Po zamknięciu poszliśmy potańczyć przy rytmach elektro i tam wysłuchałem kolejnej szokującej historii życiowej.

Ericka urodziła się w Santa Cruz, ale jej rodzice wyemigrowali do Hiszpanii gdy była dzieckiem. Podczas wyprawy do Francji przed kilkoma laty zatrzymała ją policja i, pomimo że spędziła większość życia Europie, z jej papierami wciąż nie było wszystko okej. Została aresztowana, przewieziona do obozu dla nielegalnych imigrantów i ostatecznie deportowana do Boliwii. Jej rodzice wciąż mieszkali w Hiszpanii. To było coś co cywilizowany Zachód robił bez przerwy, rozdzielał rodziny. Było jej trudno odnaleźć się w nowej rzeczywistości, nie miała przyjaciół, prawie żadnych krewnych, czuła się jak obca. Przejebane. Następnego dnia poszliśmy razem na obiad, po czym dopchaliśmy się kawą i lodami na pięknym placu przykatedralnym rozkoszując się leniwym niedzielnym popołudniem. Niedługo potem wskoczyłem do hostelu by odebrać plecak i ruszyłem dalej licząc w głębi duszy że Ericka któregoś dnia będzie mogła swobodnie podróżować jak obywatele Europy, Chile czy Brazylii i że zobaczy znowu swoich rodziców. Życie bywa tak niesprawiedliwe. Nie wybieramy miejsca swoich narodzin.

Aby zacząć stopować musiałem uniknąć chaosu przedmieści, wziąłem więc taksówkę do Satelite Norte, a potem kolejną do Warnes. Zajęło mi trochę ogarnięcie skąd odjeżdżają dlatego też dotarłem na stację benzynową gdy się ściemniało. Miejscowe stacje różniły się bardzo od stacji które znałem do tej pory. Międzynarodowe marki nie istniały na tutejszym rynku po nacjonalizacji przeprowadzonej przez Evo Moralesa, socjalistycznego prezydenta. Ich standard był niski, nie było tam sklepów czy kawiarni, żadnego wifi, ale wciąż na niektórych można było znaleźć prysznice, w szczególności na upalnych nizinach. Po nocnej walce z mrówkami zakończonej połamanym pałąkiem namiotu, szybko zabrałem się do Montero. Tam, by dotrzeć na punkt poboru opłat który był jednocześnie policyjnym checkpointem, wskoczyłem na moto taxi które kosztowało grosze.

Następnego tira złapałem niemal natychmiast i coś mi się znowu nie zgadzało. Czytałem i słyszałem że jednym z powodów dla którego stop był tak powolny były stare, rozpadające się pojazdy. Niczego takiego nie zauważyłem. Niektóre ciężarówki wciąż miały oryginalne tablice rejestracyjne więc łatwo było odgadnąć skąd zostały sprowadzone: Szwecja, Norwegia, Niemcy i inne kraje europejskie. Większość była w miarę nowa. Mój kierowca powiedział mi że Morales zmienił prawo i akcyza na używane samochody spadła, ale nie można już było importować pojazdów starszych niż pięć lat. Cwane. Pod koniec dnia dotarłem do Ivirgarzama po kilkugodzinnym zastoju w jednej z wiosek. Miejscowi pokazali mi Coliseo, zadaszone boisko do koszykówki, gdy zapytałem o miejsce na mój namiot. Idealne schronienie przed zbliżającą się burzą. Była tam tablica wcementowana w ścianę z napisem: "Współfinansowane przez Unię Europejską." W Boliwii?

Istniały inne, podobne projekty, Europa od dawna starała się tworzyć nowe miejsca pracy by odciągnąć ludzi od uprawiania koki. Stany Zjednoczone robiły to w swój sposób, miały tam swoje wojsko i agentów DEA** do niszczenia upraw z powietrza. Morales, jako były hodowca koki w końcu wykopał Amerykanów. Koka była uprawiana i używana przez miejscowych od stuleci, jeszcze przed powstaniem Imperium Inków. Dopiero pod koniec XIX wieku w Niemczech wyizolowano z niej po raz pierwszy kokainę. Większość obecnie uprawianej koki była na krajowe spożycie, głównie w formie liści do żucia, do parzenia herbat i do wyrobu lekarstw i było to w Boliwii znowu legalne. Jednocześnie zaczęto mocno ścigać farmerów sprzedających na czarnym rynku w myśl polityki Moralesa 'Koka tak, kokaina nie!'*** Polityka ta zaczęła przynosić efekty, choć Stany Zjednoczone nie chciały się do tego przyznać. Morales miał odwagę powiedzieć wielkiej Ameryce: "wypad z mojego podwórka" i spróbować nowego podejścia do problemu, a Unia Europejska, wbrew Stanom Zjednoczonym zaczęła go w tym wspierać finansując chociażby elektroniczny system rejestracji farmerów i transportów. Czy Ameryka kiedyś zacznie patrzeć trzeźwo?

Kolejka linowa w La Paz w Boliwii
Kolejka linowa w La Paz
Nad ranem szybko zabrała mnie ciężarówka jadąca aż do Cochabamby. Po kilku godzinach łatwej jazdy przez równiny droga zaczęła się wić pod górę. Ciemnozielona dżungla wkrótce zniknęła w gęstej mgle. Płynęliśmy przez to mleko przez godzinę czy dwie i gdy w końcu zaczęło się rozrzedzać ujrzałem sosnowy las, jeziora i pola ziemniaczane. Z rana tropiki a już w południe umiarkowany klimat. Pozwiedzałem w ekspresowym tempie historyczne centrum i zacząłem szukać busa by wydostać się z miasta. Chciałem jechać dalej, ktoś już mnie wyczekiwał w La Paz.

Najpierw wziąłem minibusa do Colcapirhua a następnie do Vinto. Pewnie dało się dojechać bezpośrednio na stację benzynową w Vinto, ale nie udało mi się takiego busa znaleźć. Nie była to najlepsza stacja do stopowania, głównie taksówki i autobusy, więc wziąłem taxi by dotrzeć na bramki w Suticollo. Połowa budek była zamknięta, panowało jakieś święto i niezły tłumek, z piwami w rękach, tańczył przy głośnej muzyce. Tak, na stacji poboru opłat! Co za wolny kraj.

Noc była zimna, pakując z rana połamany namiot na kartoflanym polu nieźle się trząsłem. Za bramkami widziałem ludzi, najczęściej kobiety w tradycyjnych strojach, łapiących stopa. Oferowali oni pieniądze, pewnie mniej niż kosztował autobus, więc na pewno musiałem tu wspomnieć o darmowym lifcie, by nie być potem zaskoczonym. Po kilku godzinach zabrała mnie rodzina jadąca do Parotani. Za tą wioską droga pięła się jeszcze wyżej aż na sam szczyt lodowatego Altiplano. Po pół godziny zatrzymał się tir z bardzo ciężkim ładunkiem, nasza prędkość rzadko przekraczała pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Wtoczyliśmy się na dach Ameryk po wielu godzinach zapierającej dech jazdy.

Od Caracollo jechaliśmy dwupasmową drogą która wciąż była w budowie, więc pomimo tego że w końcu było płasko, nasza prędkość nie wzrosła za wiele przez roboty drogowe. Pomijając kilka krótkich odcinków podmiejskich była to pierwsza droga ekspresowa z prawdziwego zdarzenia w Boliwii, być może najwyżej położona droga tego typu na świecie. Połączyć miała ona La Paz i Oruro, miasta oddalone od siebie o ponad dwieście kilometrów. Kolejny mit na temat Boliwii obalony. Słyszałem same narzekania na temat standardu tutejszych dróg i być może drugorzędne drogi były w opłakanym stanie, ale drogi główne które przymierzyłem były jak najbardziej w porządku. Morales pompował pieniądze z gazu zresztą nie tylko w infrastrukturę, ale również w wiele projektów społecznych. W kraju zachodziły szybkie zmiany i widać było że społeczeństwo na tym korzystało. Istniała jednak pewna obawa odnośnie Moralesa, próbował on mianowicie majstrować przy konstytucji by pozostać dłużej przy władzy. Został on wybrany demokratycznie, a w demokracji nikt nie rządzi wiecznie.

- Trzymaj pięć bolivianos na taksówkę.
- Nie, nie trzeba. Przejdę się - odmówiłem zarzucając na grzbiet plecak.
- Krzyżówka jest daleko, trzymaj! Powiedz kierowcy że chcesz dojechać do skrzyżowania z czwórką.
- Okej, wielki dzięki.
Po chwili siedziałem w taksówce i kierowca tira miał rację, rozjazd był dość daleko po drugiej stronie Patacamaya. Droga krajowa nr 4 używana była przez wiele ciężarówek przewożących produkty z Chile, mógłby to być niezły spot, ale jak tam dotarłem było już zupełnie ciemno. Rozbijać się tu, na Altiplano? Nie ma mowy! Musiałem kontynuować. Założyłem kamizelkę odblaskową, nabazgrałem szybko La Paz i pierwszy tir się zatrzymał. Dwie godziny później byłem już w ciepłym mieszkanku Guely.

Poznałem Guely w Valpo, koczowała ona w La Valija przez jakieś dwa tygodnie. Była ona artystką produkującą muzykę noise i był to powód dla którego pojechała do Chile, w Valparaíso odbywał się festiwal noise. Spędziłem kilka dni w La Paz głównie na jej chacie bawiąc się muzyką, ale wyszliśmy też kilka razy na eventy organizowane przez Guely i jej znajomych, czy tak po prostu pozwiedzać. Jednego dnia udaliśmy się do El Alto, satelickiego miasta zbudowanego na krawędzi płaskowyżu, które przerosło La Paz. Dla tego drugiego, wybudowanego wewnątrz naturalnej misy, zaczęło brakować ziemi do dalszej rozbudowy. W El Alto w każdą niedzielę odbywał się ogromny pchli targ, chyba największy w Ameryce Południowej, a widok podczas zakupów był niesamowity. Babuszki w tradycyjnych andyjskich strojach, La Paz w dole i biały majestatyczny szczyt góry Illimani sięgający ciemnobłękitnych niebios.

La Paz było siedzibą rządu i oczywiście przechodziło zmiany jeszcze intensywniej. Władze miasta wprowadziły pierwszych kilka linii autobusów miejskich z prawdziwego zdarzenia, z dużymi wygodnymi pojazdami z wifi na pokładzie. Plan zakładał wyrzucenie wszelkich mikro i mini busów z centrum, które były niewygodne i powodowały ogromne korki. Wsiąść do takiego busika z wielkim plecakiem to nie lada wyzwanie. Rząd zdecydował się połączyć La Paz i El Alto w jeszcze wydajniejszy sposób niż autobusy. Zaczął budować kilka linii kolejki linowej. Pierwsza linia została inaugurowana krótko przed moim przyjazdem i właśnie tą kolejką wróciliśmy razem z Guely z pchlego targu. Mogła zabrać aż dziesięć pasażerów co każde dwanaście sekund, a bilet kosztował prawie tyle samo co przejażdżka autobusem. Grosze. Porywający widok był wliczony w cenę.

Po kilkudniowym relaksie w La Paz pogoniłem dalej na północny zachód w kierunku największego jeziora na kontynencie, słynnej Titicaki. Najpierw zabrałem się do El Alto, tym razem mikrobusem i tam ugrzązłem starając się rozgryźć który bus mógłby mnie dowieźć na koniec miasta, były ich setki. El Alto było niesamowicie zakorkowane i co ciekawe ruchem sterowały tam policjantki ubrane w suknie wzorowane na tradycyjnych i do tego odblaskowe kamizelki. Musiałem męczyć się aż trzy razy z zapakowaniem i wypakowaniem z busa by dotrzeć na Peaje Vilaque. Po chwili miałem lifta ze starszym dziadziem do Huariny. Ruch był niewielki, ciężarówki używały innej drogi by dotrzeć do granicy z Peru, więc mogłem liczyć jedynie na turystów i pielgrzymów zmierzających do Copacabany. Maszerowałem przez kilka kilometrów aż zabrała mnie terenówka jadąca do Pablo de Tiquina gdzie znajdowała się przeprawa promowa. Czerwone wieczorne niebo odbijało się w krystalicznie czystej wodzie jeziora. Drewniany rozklekotany prom zdawał się zaraz rozpaść, jednak dowiózł mnie bezpiecznie na drugą stronę cieśniny oddzielającej dwa akweny. Po zmroku zauważyłem błyskawice w oddali, czas było znaleźć jakieś schronienie. Starsza kobieta zaproponowała mi bym rozbił się przed jej domem i tak też zrobiłem, jednak gdy usłyszałem pierwsze krople uderzające mój namiot, przeniosłem się na pobliską budowę. Mój namiot nie nadawał się na burzę, szczególnie teraz ze złamanym pałąkiem.

Noce nie były aż tak zimne jak się obawiałem, nad ranem w okolicach zera, bez tragedii. Potrzebowałem dwóch liftów i jakieś pięć godzin by dotrzeć do Copacabany. Miasteczko pełne było pielgrzymów, miejscowa bazylika była sanktuarium słynnym w całej Boliwii i Peru i trwały tam właśnie obchody jednego z najważniejszych świąt w roku. Wszystkie samochody miały szyby udekorowane kwiatami. Istotna część tych obchodów miała miejsce na Wzgórzu Kalwarii na które się wdrapałem z innymi pielgrzymami z całym swoim chłamem na plecach. Na szczycie szamani odprawiali ceremonie trzymając w rękach krzyże i litrowe butelki z chichą**** lub piwem, rozlewając przed każdym łykiem odrobinę na ziemię w podarunku dla Pachamamy. Słońce odbijało się w nieskończonej toni jeziora, woń palącego się wosku mieszał się z zapachem kwiatów i ziół tak jak katolicyzm mieszał się tu z miejscowymi wierzeniami. Czuło się tu piękną dziwność i dziwne piękno.

Granica z Peru oddalona była o zaledwie dziesięć kilometrów i dotarłem tam tuż przed zachodem słońca razem z młodą parą, która nigdy wcześniej nie zabrała autostopowicza z Europy. Pierwszą rzeczą która rzuciła mi się w oczy po przekroczeniu granicy były trzykołowe moto riksze, zupełnie jak te na ulicach azjatyckich miast. Nie spodziewałem się tego w ogóle. Po jakiejś godzinie spędzonej w kafejce internetowej nagle zgasły wszystkie światła. Zabrakło prądu, pewnie efekt zbliżającej się burzy. Budynki wokół rynku miały arkady, więc usiadłem pod jedną z nich zastanawiając się gdzie tu się rozbić. Panowała totalna ciemność, nie widziałem nic. Po chwili pojawili się jacyś faceci w mundurach z latarkami w rękach więc zapytałem się ich wprost czy nie mógłbym rozbić namiotu w miejscu w którym siedziałem. Nie mieli nic przeciwko. Nie miałem pojęcia kim byli, nie była to policja, już bardziej prywatna ochrona. Po co stali tam na zmianę przez całą noc? Pierwszy dzień w nowym kraju.

Po wypiciu rozgrzewającego napoju, a miejscowi po obu stronach granicy przyrządzali pyszne gorące napoje z kukurydzy, komosy ryżowej i innych zbóż, pomaszerowałem na wylotówkę gdzie ugrzązłem na kilka godzin. Jedynymi pojazdami były nieoznakowane taksówki i minibusy, ani jednej ciężarówki. Wziąłem w końcu jednego busa do krzyżówki z główną drogą, jednak ruch tam nie był o wiele większy. Wyglądało na to że jeszcze mniej ludzi miało tu własny samochód niż w Boliwii, a jeśli już go ktoś miał, to używał go jako taxi. Kilka osób zatrzymało się, ale jak tylko zapytałem czy podwiozą za darmo, odjeżdżali bez słowa. Około południa w końcu ktoś był na tyle ciekawy by wysłuchać mojej historii i nie skasować mnie za stopa.

Ludzie z Altiplano wyglądali zupełnie inaczej niż ludność z innych regionów, ich twarze, kolor ich skóry, ich stroje. Były to głównie ludy Ajmara i Keczua. Nie tylko wyglądali oni inaczej, ale również zachowywali się odmiennie, wydawali się bardziej zimni i zamknięci, odpowiadali zaledwie kilkoma słowami i rzadko zadawali pytania, jakby nie byli ciekawi skąd przybyłym i co robię w ich kraju. Oczywiście istniały wyjątki, ale takie było moje generalne odczucie. Czy było to spowodowane tylko geografią, surowością klimatu, czy może po przybyciu Hiszpanów stali się tacy by chronić siebie i swoją kulturę. Albo może ja coś robiłem nie tak. W każdym bądź razie kulturowa różnica była ogromna.

Po godzinnej jeździe wylądowałem w miasteczku o nazwie Juli. Idąc na wylotówkę zastanawiałem się ile zajmie mi złapanie stopa tym razem. W jakim szoku byłem gdy zatrzymał się pierwszy samochód i gdy parka w środku odparła: "oczywiście że cię podwieziemy za darmo!" Wysadzili mnie w Puno gdzie na obiad zjadłem rybę z jeziora Titicaca po czym wskoczyłem do minibusa by dotrzeć na peryferia. Peruwiańskie miasta z dala od turystycznych szlaków miały dziwną atmosferę. Już na boliwijskim Altiplano było egzotycznie, wszystkie te domy z nieotynkowanych pustaków z wielkimi metalowymi drzwiami. W Peru wyglądały podobnie, ale setki moto riksz na ulicach dodawały im orientalnego posmaku. Tylko wysiadłem z busika zatrzymał się przede mną znajomo wyglądający samochód. "Wskakuj, musimy jechać do Juliaki!" Kolejny lift z ta samą parą.

Około trzeciej po południu dotarłem do kolejnego chaotycznego miasta. Bus, który o dziwo miał swój numer wypisany na szybie, zabrał mnie na policyjny checkpoint z dala od centrum. Zajęło mi jakąś godzinę złapanie stopa, tym razem ze strażnikiem więziennym który zmierzał do Ayaviri. Jechaliśmy przez tundropodobny krajobraz, ciemne apokaliptyczne chmury wisiały nisko. Nasza rozmowa wyglądała jak wywiad, najpierw on zadał mi dziesiątki pytań odnośnie mojej podróży, potem była moja kolej, wciąż nie rozumiałem tak wielu rzeczy w tym kraju. Wysiadłem na obwodnicy w nadziei że złapie coś przed zmrokiem, plan jednak się nie powiódł więc udałem się do jednej z przydrożnych restauracji by rozgrzać się kawą. Właściciele byli bardzo rozmowni i nawet poczęstowali mnie kankocho, grillowaną baraniną która była specjalnością Ayaviri. Powiedzieli mi również o nowo wybudowanym dworcu autobusowym gdzie mogłem się przekimać. Super.

Zajęło mi zaledwie dziesięć minut złapanie stopa z rana i był to tir jadący bezpośrednio do Cuzco. Kierowca nie oczekiwał ode mnie żadnych pieniędzy i dał cynka że tirowcy w Peru na ogół zabierają za darmo. Wyglądało to inaczej w przypadku prywatnych samochodów, były one drogie i nie można było sprowadzać aut używanych. To dlatego większość pojazdów to tanie marki z Azji w tym moto riksze. Zakup samochodu był inwestycją którą trzeba było jakoś odpracować, taxi było jedną z opcji. Mój kierowca jeździł często do sąsiednich krajów zaczęliśmy więc zabawę w porównania. Dostałem też wiele porad na temat jedzenia i co warte było spróbowania, peruwiańska kuchnia słynęła na całym kontynencie a może i dalej. A najlepsze było to że dwudaniowy obiad mogłem dostać już za półtorej dolara.

Chodzenie po centrum Cuzco było jak chodzenie we śnie. Kolonialna architektura z kamiennymi murami i śródziemnomorskimi dachami była przepiękna. I te kościoły co krok, jakby peruwiańska wersja Krakowa. Jako jedna z największych atrakcji turystycznych Peru Cuzco było zadbane, a chaos i brud innych miast wydawał się niesamowicie odległy. Wieczorem wylądowałem w hostelu prowadzonym przez gościa o imieniu Pakari, jego hostel nazywał się identycznie. Był on zaledwie minutę drogi od rynku i kosztował niewiele. Pakari znalazł też dla mnie stary pałąk do namiotu. W porzo koleś. Jedną z pierwszych rzeczy które chciałem zrobić w Cuzco było potwierdzenie tego czego do tej pory udało mi się dowiedzieć o najtańszym sposobie dotarcia do Machu Picchu. Pominięcie tego cudu nie wchodziło w grę.

Ruiny Machu Picchu w Peru
Machu Picchu
Większość podróżników docierała tam po kilkudniowym trekkingu Szlakiem Inków. Z drugiej strony większość turystów dojeżdżała tam szybkim pociągiem z Cuzco. Obie opcje były dość drogie. Oczywiście mogłem spróbować dojechać jak najbliżej się da na stopa, mogłoby to jednak zająć dni, gdyż nie było to blisko żadnej głównej drogi i większość ruchu była związana z obsługą turystów. Miałem dwa tysiące trzysta kilometrów i dwa tygodnie by zdążyć do Tumbes na przyjazd Aileen. Musiałem zrobić wyjątek od zasady "tylko autostop". Najlepszą opcją był sześciogodzinny autobus do Santa María, potem kolejne dwie godziny busem do Santa Teresa i w końcu taksówką do Hydroelektrowni. Stamtąd z buta. I to właśnie zrobiłem po dwóch dniach spędzonych w Cuzco. Zostawiłem rzeczy których nie potrzebowałem w hostelu, wspinanie się na Machu Picchu z dwudziestoma kilo pewnie by nieźle bolało.

Jazda autobusem była nudna jak cholera, jak ludzie mogą tak podróżować. Nie można pogadać z kierowcą, nie widać rozpościerającej się przede mną drogi. Większość ludzi ze słuchawkami w uszach albo chrapie. Na pokładzie była trójka innych backpackerów, ale mogłem z nimi zamienić słowo dopiero po przyjeździe do Santa María. Dwoje z nich zostało na noc w następnej miejscowości, a ja kontynuowałem podróż z wysokim, wikingowatym facetem o imieniu Ernesto, który tak naprawdę był z Argentyny. Szybko okazało się że nadajemy na tych samych falach. Po dotarciu do elektrowni uzupełniliśmy zapasy w żołądkach i pomaszerowaliśmy wzdłuż torów otoczeni dżunglą. Ciężko uwierzyć że jeszcze tego samego ranka trząsłem się z zimna.

Szliśmy dwie godziny, z czego ostatnie dwadzieścia minut po ciemku. W Aguas Calientes od razu poszliśmy kupić wejściówki i ja dostałem swoją bez problemu, ale Ernesto odszedł od kasy z pustymi rękami. Myślał że jako obywatelowi jednego z krajów Mercosur przysługuje mu zniżka, ta jednak była dostępna tylko dla mieszkańców Wspólnoty Andyjskiej. Zabrakło mu kasy i zaraz zaczął wysyłać wiadomości rodzinie i znajomym w Argentynie by pomogli. Być tak blisko i nie wejść? Tego samego wieczoru spotkaliśmy się z Taisą, polską Brazylijką z Foz do Iguaçu. Byliśmy w kontakcie odkąd opuściłem Brazylię i wiedziałem że będzie miała ćwiczenia terenowe z uniwerku w Peru, jednak i tak byłem zaskoczony że udało nam się tak zgrać czasowo. Najpierw odwiedziła mnie w hostelu w Cuzco, a teraz byliśmy razem u bram Machu Picchu. Po kilku piwach poszliśmy z Ernesto na jedyny kemping w wiosce. Chciałem wstać grubo przed wschodem słońca.

Spotkałem się z Taisą i jej peruwiańskimi znajomymi przed bramą wejściową gdzie kolejka szybko zaczęła się zawijać. Wszyscy z nas chcieli się dostać do Machu Picchu zanim watahy turystów zaczną wjeżdżać tam autobusami. Zaczęliśmy wspinać się po niekończących się schodach o szóstej rano. Był to trek pełen potu i zadyszki. Po godzinie dotarliśmy do kolejnej bramy gdzie sprawdzono nam bilety po raz kolejny i gdzie zostałem zmuszony by zostawić mój plecak w przechowalni i zapłacić za to dodatkowo, pomimo że wszyscy dookoła wchodzili z plecakami. Dlaczego? Dlatego. Niezła obsługa klienta panie i panowie. Starałem się to ignorować, wiedziałem że brakuje kilku schodów by je zobaczyć. Słońce oświetlało już strome szczyty otaczające miasto Inków. Pierwszy widok był zdecydowanie zapierający dech w piersi, szczególnie po takiej wspinaczce. Jak oni to zbudowali? I dlaczego akurat tutaj? Miejsce to miało coś w sobie, choć nie należałem do tych którzy czuli tu połączenie z antyczną cywilizacją, kosmosem, czy obcymi, nie miało ono dla mnie żadnej duchowości którą tak wielu twierdziło że ma. Może nie byłem tak uduchowiony, a może, co bardziej prawdopodobne, moja duchowość nie miała nic wspólnego z tego typu miejscami, dla mnie było to po prostu piękne miejsce. I mam tu na myśli naprawdę przepiękne miejsce.

Zejście do Aguas Caliente było dużo łatwiejsze i mieliśmy po drodze z Taisą miłą pogawędkę. Fajnie było znowu ją zobaczyć, to jest prawdziwe piękno podróżowania, nie tylko poznawanie ludzi, ale spotykanie ich po raz kolejny. Na kempingu wpadłem na Ernesto i dwie pary z Chile które dopiero przybyły, wszyscy chcieli wiedzieć jak było, a ja wolałem tylko powiedzieć: zobaczycie sami. Wróciłem tego samego wieczoru do Cuzco i po jednodniowym odpoczynku ruszyłem dalej w trasę.

Chciałem jechać prosto do Limy, ale jedna couchsurferka ze stolicy napisała mi że będzie na weekend ze znajomymi w Huancayo i że jestem tam mile widziany. Słyszałem że większość kierowców jadących do Limy wybierała drogę PE-30A, wiodącą przez Nazca i potem wzdłuż wybrzeża, ale dystans pomiędzy Cuzco a Limą via Huancayo był niewiele większy i teraz miałem tam kogo odwiedzić. Dobra, jadę!

Poranek miałem leniwy i prawie jak zawsze dotarłem na dobrą miejscówkę późno. Z końcowego przystanku minibusa zacząłem iść w kierunku ostatniej stacji benzynowej w Poroy. Nagle usłyszałem: "hej polaco!" Kto mnie do jasnej cholery tu zna? Była to jedna z par poznanych na kempingu w Aguas Calientes. Próbowaliśmy stopować razem przez jakiś czas, ale złapanie lifta nocą wydawało się niemożliwe. Ochin i Max chcieli rozejrzeć się za jakimś płaskim kawałkiem łąki, ale ja zasugerowałem stację. Nigdy wcześniej tego nie robili i zaskoczyło ich że po chwili nasze namioty stały rozbite tak po prostu na parkingu dla pracowników. Noc była naprawdę zimna, ale jakże przyjemny był gorący prysznic z rana. Ciężko było zakręcić kurek.

Byliśmy naprawdę zaskoczeni wielkością ruchu, liczyliśmy na masę ciężarówek, a droga była wyludniona. Na parkingu poznaliśmy dwóch tirowców, którzy z chęcią by nas zabrali, ale czekali oni wciąż na telefon od szefa. Może wyruszą za godzinę, może następnego dnia. Czas płynął leniwie na poboczu, pykło jedno piwo, potem kolejne i jeszcze jedno. Miło było usłyszeć znowu chilijski akcent. W końcu późnym popołudniem, dwóch kierowców z parkingu zaczęło do nas machać krzycząc: "pakujcie się, jedziemy." Ochin i Max wskoczyli do jednego tira, ja do drugiego. Po jakiejś godzinie gadanego zasnąłem, piwa zrobiły swoje.

Obudziłem się gdy zatrzymała się ciężarówka. Szybko zerknąłem na mapę. By to szlag, minęliśmy rozjazd na Huancayo.
- Ja tu wysiadam, mówiłem że chcę jechać do Huancayo - powiedziałem wciąż mocno zaspany.
- Ale musisz najpierw dojechać do Limy.
- Dlaczego? Przecież jest droga z Abancay która przez Ayacucho wiedzie do Huancayo.
- Żaden tir tamtędy nie jeździ.
- Muszą być tam jakieś samochody.
- Być może, nie wiem. Ja bym jechał najpierw do Limy.
- To przecież dwa razy dalej! Wysiadam, spróbuję tą drogą.
Pożegnałem się z kierowcami i towarzyszami stopa i zacząłem szukać jakiegoś sklepu. Umierałem z głodu. Była druga w nocy, ale i tak coś znalazłem po czym przekimałem się do piątej.

Z rana zabrałem się w ciągu dziesięciu minut i po godzinie byłem z powrotem na krzyżówce. Miałem wrażenie że nie straciłem aż tak dużo czasu. Na kolejnego lifta czekałem godzinę i tym razem była to terenówka z młodym kolesiem za kierownicą. Wysadził mnie w Carhuacahua gdzie po chwili miałem kolejnego stopa na tyle małej ciężarówki. Powietrze pachniało eukaliptusem, otaczały mnie ośnieżone szczyty Andów, perfekcyjny poranek. Po dotarciu do kolejnej wioski, włączyłem telefon by zerknąć na mapę i zobaczyć jak się nazywa.Co? Gdzie ja do cholery jestem? Wyglądało na to że przegapiłem krzyżówkę gdy jechałem terenówką. Ale żadnej nie widziałem. Zagadałem budowlańców drogowych i powiedzieli mi że to była główna droga do Ayacucho. Czyżby obie mapy które miałem były w błędzie? Zdecydowałem się kontynuować, ale jedyny ruch generowały ciężarówki i walce kładące nowy asfalt. Po kilku godzinach zdałem sobie sprawę iż droga ta była od czasu do czasu zamknięta, szanse przedostania się były bliskie zeru. Kierowca który mnie zabrał z Cuzco miał rację trzeba było jechać przez Limę i on mógł mnie tam zabrać bezpośrednio. Ech, trzeba znów zawracać.

Po godzinie miałem stopa z powrotem do skrzyżowania z główną drogą. Przy odrobinie szczęścia dotarcie do Huancayo na weekend było wciąż możliwe. Minęła godzina i nic, druga godzina, bez zmian. Zapytałem faceta który przeszedł obok gdzie mógłbym zdobyć wodę i jego odpowiedzią była: "rzeka". W drodze by obadać tę rzekę zauważyłem ciężarówkę w oddali więc zacząłem machać rękami i udało się. Wdrapałem się przez otwarty dach na pakę i najpierw zobaczyłem dwa plecaki, potem dwóch chłopaków. Kolumbijczycy. Jeden z nich był głuchoniemy więc drugi tłumaczył, ale obaj mieli zajebiste poczucie humoru. Nagle zatrzymaliśmy się, otworzyły się boczne drzwi i wskoczyła kolejna dwójka autostopowiczów. Ja cię kadzę, Pancha i Pelao, druga chilijska para z kempingu pod Machu Picchu. Ale jaja.

Droga pięła się pod górę, a my gadaliśmy, łaziliśmy w kółko, robiliśmy zdjęcia lub leżeliśmy w bezruchu. Moja ekipa żonglowała też lub robiła biżuterię by sprzedawać ją na ulicach. Brakowało nam tylko jednego. Wody. Z każdą godziną robiło się coraz zimniej, zaczęliśmy zakładać kolejne warstwy ciuchów, aż w końcu wskoczyliśmy w śpiwory. Noc była cholernie zimna, udało mi się jednak nieco przespać. Gdy ciężarówka zatrzymała się było tuż przed wschodem słońca i gdy kierowca poinformował nas że dalej nie jedzie, od razu pobiegłem kupić wodę. Piłem jak wielbłąd.

Droga krajowa PE-1N przez pustynie na północ od Limy
Droga krajowa nr PE-1N na północ od Limy
Byłem w mieście o nazwie Nazca, otoczony pustynią ze słynnymi geoglifami. Po krótkiej wędrówce razem życzyłem Kolumbijczykom szczęścia w dalszej podróży. Pancha i Pelao opuścili nas wcześniej by poszukać taniego noclegu. Gdy doczłapałem się na wylotówkę odświeżyłem się na ile się dało i znowu wystawiłem kciuka. Kilka sekund później siedziałem w wygodnej kabinie tira. Droga PE-1 była główną arterią kraju ciągnącą się od granicy z Chile po granicę z Ekwadorem. Jej spora część była w standardzie autostrady i była pełna ciężarówek.

Wysiadłem za miejscowością Ica i niestety ugrzązłem tam na kilka dobrych godzin. Było koło drugiej gdy w końcu złapałem stopa do Limy. Te kilka zmarnowanych godzin mogło wystarczyć by dostać się ze stolicy do Huancayo i dotrzeć tam późnym wieczorem. Musiałem jednak o tym zapomnieć, było już za późno. Gdy tylko zauważyłem fale Pacyfiku droga zamieniła się w dwupasmówkę a my kontynuowaliśmy podróż na ogół w ciszy przez następne godziny. Kierowca wyrzucił mnie bardzo blisko centrum. Miałem teraz dwie rzeczy do zrobienia: zadzwonić do ludzi z Huancayo tak by na mnie nie czekali i znaleźć tani nocleg. W łóżku byłem przed dziesiątą.

Lima wydawała się szara, może przez tę ciągłą zasłonę z mgły i jednolitych chmur wiszącą nad miastem. Nie miałem ochoty zostać tu kolejnej nocy. Ciekawostką Limy było wielkie China Town z naprawdę dobrymi i cenowo przystępnymi restauracjami tutaj nazywanymi chifas. W mieście żyła największa chińska diaspora Ameryki Łacińskiej. Wieczorem wziąłem autobus do Ancón i wysiadłem przy wadze dla tirów w pobliżu której się rozbiłem. Wciąż miałem siedem dni i tylko tysiąc dwieście kilometrów do spotkania z Aileen. Autostop działał dość dobrze na tym odcinku i zrobiłem ten dystans w trzy i pół dnia, w większości z ciężarówkami. Za szybą przez cały ten czas miałem odcienie bieli, żółci i szarości, pustynia która zaczęła się w środkowym Chile rozpościerała się prawie pod samą granicę z Ekwadorem. Tysiące kilometrów pustkowia z jedynie niewielkimi łatami zieleni w dolinach rzek.

Zamiast jechać od razu do Tumbes gdzie znajdowało się lotnisko, zatrzymałem się na ostatnie trzy dni w Máncorze. Była to najbardziej odwiedzana przez turystów miejscowość na północy Peru, przede wszystkim ze względu na dobre fale dla surferów. Było tam mnóstwo hoteli i hosteli, restauracje serwowały kuchnię z różnych stron świata, było tam czysto jak na peruwiańskie standardy, a słońce świeciło przez cały rok. Spędziłem większość tego czasu albo w przyhostelowym basenie albo na plaży czyli ał piecze mnie skóra. Do Tumbes wybrałem się dzień przed przylotem Aileen i nie było to tym razem łatwe stopowanie. Zajęło mi pięć godzin znalezienie lifta do miasta oddalonego zaledwie o sto kilometrów. Pięć godzin w słońcu. Ał. Przekimałem się jak zwykle na stacji benzynowej i z rana poszedłem do centrum miasta. "O pierwszej po południu, na schodach do katedry przy Plaza de Armas." Taki był nasz układ. Spojrzałem na zegarek, zostały cztery godziny. Jeszcze tylko cztery godziny.

__
*Gringo - w większości krajów Ameryki Łacińskiej słowo to oznacza obcokrajowca, na ogół o jasnej karnacji, z krajów innych niż Ameryka Środkowa i Południowa. W niektórych krajach gringo to osoba wyłącznie ze Stanów Zjednoczonych.
**DEA (Drug Enforcement Administration) - amerykańska agencja rządowa do walki z narkotykami w kraju jak i za granicą.
***Koka tak, kokaina nie! - potoczna nazwa polityki odnoszącej się do uprawy koki w Boliwii. Więcej informacji i danych na ten temat dostępne na stronie internetowej Andean Information Network.
****Chicha - w Boliwii jest to sfermentowany napój alkoholowy wyrabiany z kukurydzy. W innych krajach używa się innych składników i może być to napój bezalkoholowy.