slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Valparaíso de mi amor

Paluch i Aileen autostopem z Argentyny do Chile
- Słyszałeś ten kawałek - Gabriel zapytał mnie wpisując coś w wyszukiwarkę.
- Co to? - zapytałem zaciekawiony.
- Świetna piosenka o Valpo! - zacząłem słuchać trochę zdziwiony.
- Nieco sambowate, dlaczego?
- Zdaje się że ojciec Joe był Brazylijczykiem. - Szybko to sprawdziłem i tak też było. Joe Vasconsellos był synem brazylijskiego dyplomaty i jego chilijskiej żony. Utwór ten był w rzeczywistości coverem innej piosenki zatytułowanej La Joya del Pacifico, ale większość ludzi znała go za sprawą refrenu jako Valparaíso de mi amor czyli Valparaíso moja miłość. Kawałek ten świetnie oddawał uczucia jakimi obaj darzyliśmy to miasto.

Życie w La Valija zmieniło się tylko co nieco, Tami i Josefa miały dla nas dużo więcej dodatkowych zmian, Gabriel pracował też na nocki w innym hostelu więc nie narzekał na brak kasy. Ja miałem się nie najgorzej, może nie odkładałem za wiele, ale na wypicie kilku piw podczas wyjścia na miasto mogłem sobie pozwolić. Jednego wieczoru dostałem nową wiadomość z couchsurfing mimo że nie używałem tej strony od jakiegoś czasu: "Hej jeśli jesteś wciąż w Valpo i miałbyś ochotę wyjść na piwo i poćwiczyć swój hiszpański, może być zabawnie poznać kilka nowych barów. Pozdrowienia. Aileen." Poznać nowe bary? Jak najbardziej za. I nawet mnie było na to stać!

W następną sobotę, po krótkiej pogawędce na whatsappie z Priscilą, która opuściła Brazylię by studiować w Chinach, zarzuciłem na plecy nową kurtkę i pomaszerowałem w stronę Placu Aníbal Pinto by poznać Aileen. Byłem nieco zkacowany po poprzedniej nocy, ale jak ktoś zaprasza cię na piwo ciężko jest powiedzieć nie. Gdy dotarłem na miejsce, nieco spóźniony jak typowy Latino, Aileen już na mnie czekała. Po standardowym powitaniu zaczęliśmy iść w stronę zasegurowanego przez nią baru o nazwie Pajarito. Jak większość chilijskich dziewczyn miała ciemne włosy i nie była za wysoka. Jej oczy miały ten Mapuczy* wyraz, były jednak większe, naprawdę duże i błyszczące. Jej imię było zupełnie niechilijskie, tak naprawdę było to imię irlandzkie. Od razu mi się to spodobało.

Od samego początku mieliśmy o czym rozmawiać, gdyż studiowała przez jakiś czas geografię, by w końcu zamienić ją na pedagogikę. Ciekawiła też ją bardzo idea couchsurfingu było to dla niej coś nowego, ale rzeczą o której gadaliśmy najczęściej były podróże. Aileen chciała przeistoczyć się z turysty w podróżnika. Ze swoim hiszpańskim czułem się już zupełnie komfortowo i choć wciąż popełniałem błędy których chciałem uniknąć, niektórzy uważali iż te pomyłki brzmiały słodko. Aileen była jedną z tych osób.

Po kilku kolejkach zasugerowała by spotkać się z jej przyjaciółmi i zmienić miejscówkę. Na tym samym placu na którym się umówiliśmy dołączył do nas jej współlokator Oscar i jej dwie kumpele z Santiago Pauly i Marina. Tej soboty Pauly obchodziła urodziny więc postanowiliśmy porządnie się zabawić. Najpierw poszliśmy do klubu La Sala gdzie zostaliśmy do samego końca, a potem ekipa wspomniała coś o afterku w Morganie. Był to nielegalny klub w którym bramkarz otwierał drzwi po zastukaniu, z barem i parkietem, w starym na co dzień opuszczonym budynku. Gdy tam doszliśmy miałem wrażenie jakbym wchodził do tajemniczego klubu, o którym wiedzieli tylko miejscowi i to pewnie nie wszyscy. Gdy skończyliśmy tańczyć i wyszliśmy na zewnątrz słońce nieźle już grzało. Była godzina dziewiąta. Zajebista noc!

Udawało mi się odłożyć parę groszy od czasu do czasu, ale szło to topornie zacząłem więc myśleć o znalezieniu dodatkowej pracy albo zaczęciu zarabiania sztuką na ulicy. Pantomima zdecydowanie odpadała, a ogromne bańki mydlane z którymi nieco eksperymentowałem w Polsce i Irlandii były zbyt zawodne. Ciężko było przygotować dobry płyn, jeszcze trudniej z nim podróżować, a bańki były zbyt zależne od pogody. Na szczęście Gabriel podsunął mi nowy pomysł - żonglerka kontaktowa. Gdy usłyszałem słowo żonglerka nie byłem co do tego przekonany, ale gdy zobaczyłem kilka filmów na youtubie postanowiłem spróbować. Wyglądało to zupełnie inaczej niż tradycyjna żonglerka, niemalże nierealnie. Zacząłem więc odkładać na kryształową kulę, nie była za tania.

Po kilku dniach Aileen zaprosiła mnie na wypad do Laguna Verde, wioski nieopodal Valparaíso, gdzie spędziliśmy całe popołudnie na plaży podziwiając klify i rozmawiając przy piwie. Innego dnia ja zaprosiłem ją na filmową noc w La Valija, potem ona zaprosiła mnie do siebie na obiad i tak zaczęliśmy się spotykać regularnie. A po tym jak spotkałem dwukrotnie jej mamę, raz w Valpo i raz w Santiago skąd Aileen pochodziła, zdaliśmy sobie sprawę że właściwie to chyba można już nas nazwać parą. Una Chilena y un loco Polaco**, dość egzotyczna. Żadne z nas nie szukało związku, ale gdy czujesz się z kimś dobrze, dlaczego nie.

Santiago, które odwiedziłem po raz pierwszy tylko po to by kupić kulę do żonglowania, nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Było to nowoczesne rozwinięte miasto, z dobrą siecią metra, świetnymi drogami i generalnie dobrą infrastrukturą, ale brakowało mu tej unikalnej atmosfery którą emanowało Valpo, było ono szare, prawie tak szare jak Warszawa jaką pamiętam. Podczas mojej wizyty w stolicy spotkałem się z Aileen, która pojechała odwiedzić rodzinę i wybraliśmy się razem do irlandzkiego pubu o wręcz klasycznej nazwie Shamrock. Był to pierwszy porządny irlandzki pub od tak dawna. Miałem nadzieję że dostanę tam Guinnessa z kija, ale powiedziano mi że Guinness nie sprzedaje piwa w beczkach do Ameryki Południowej. Spróbujmy więc miejscowego stouta! Nienajgorszy, ale... po Guinnessie było zawsze ale.

Plaza de Armas w Santiago de Chile
Santiago
Z Santiago przywiozłem dwie kule do żonglerki, jedną tanią z gumy do ćwiczenia i jedną akrylową na przyszłość. Akrylówka wyglądała jakby była z przezroczystego kryształu i łatwo ją było porysować, zdecydowanie nie dla żółtodziobów. Zacząłem ściągać filmy i książki o kontakcie i przez pierwszych kilka dni nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Widywałem kolesi zarabiających na czerwonych światłach żonglując przed samochodami tradycyjnymi piłeczkami ale nigdy kryształową kulą. Była to sztuka zdecydowanie trudniejsza do opanowania, ale odpowiednio zaprezentowana wyglądała magicznie, jakby nie z tej ziemi.

Mijały zimowe miesiące i temperatura w nocy spadała znacznie, nigdy poniżej zera, ale bez odpowiedniego ogrzewania czuło się zimno. Znosiliśmy z Gabrielem drewno ze spalonych domów i budów by ogrzać się nieco. W hostelu był tylko jeden piecyk na całe dwa piętra, zamykaliśmy więc drzwi i siadaliśmy wszyscy przy recepcji wpatrzeni w hipnotyczny ogień jak w jakiegoś guru. Nie mieliśmy w tym okresie zbyt wielu gości, była nawet jedna noc gdy byliśmy tylko my, personel. Sposobem na przetrwanie dla La Valijy było akceptowanie dużych grup studentów, którzy przyjeżdżali na konferencje. Nie przepadaliśmy za tym, ale rachunki trzeba było płacić.

Z początkiem września wszyscy zaczęli mówić o osiemnastym, wyczekiwanym Fiestas Patrias, święcie narodowym upamiętniającym początek drogi do niepodległości, która zaczęła się w 1810. Pamiętam jak Aileen i Pauly o tym wspominały podczas naszego pierwszego spotkania i mówiły że muszę do tego dnia zostać, gdyż całe Chile przeobrażało się w jedną wielką imprezę. Powiedziałem wtedy że o tej porze pewnie będę już znowu w trasie. Minęło wiele tygodni, a ja wciąż byłem w Valpo i miałem wrażenie jakbym poznał Aileen dosłownie wczoraj. Łatwo jest ugrząźć w miejscu w którym jest ci dobrze.

Świętowanie nieoficjalnie zaczęło się w weekend poprzedzający osiemnasty i w La Valija obkleiliśmy chilijskimi flagami niemal wszystko co się dało. Dziewczęta kupiły mnóstwo mięsa na grilla, lodówka była też wypchana alkoholem. Rodzice Aileen przyjechali z Santiago z jej małym bratem Jorge, a także z Pauly i ich znajomymi z sąsiedztwa i wszyscy oni grilowali każdego wieczora. Najpopularniejszym drinkiem podczas Fiestas Patrias było terremoto, dziwaczna mieszanka białego słodkiego wina, syropu owocowego i lodów ananasowych. Po kilku szklankach dosłownie czułem trzęsienie ziemi w mojej głowie, a to właśnie oznaczało terremoto. Jednego wieczoru Aileen przyszła z rodzicami i znajomymi do hostelu, mogłem więc świętować z moimi dwiema nowymi rodzinami. Potem udaliśmy się wszyscy do ramady w Playa Ancha, miejsca pełnego namiotów sprzedających żarło i drinki z muzyką na żywo i parkietami do tańca. To właśnie w ramadzie Chilijczycy na ogół spędzali swoje narodowe święto, wychylając niesamowite ilości terremoto i tańcząc cuekę, swój tradycyjny taniec. Był on dość trudny za pierwszym razem, ale po wielu terremotach wszystko stawało się łatwiejsze. Może poza powrotem do domu.

Gdy miewałem kilka wolnych dni znikałem nieraz z La Valijy i spędzałem je w domu Aileen, była to fajna odmiana. Oboje uwielbialiśmy oglądać The Big Bang Theory otuleni kocami z jej kociakiem Pascualem grzejącym nam kolana. Gdy któregoś dnia przyjechała znowu Pauly wybraliśmy się na małą przejażdżkę do Horcón, rybackiej wioski oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów na północ od Valparaíso. Mała plaża w jej centrum upchana była kolorowymi łodziami, łańcuch górski ciągnący się wzdłuż wybrzeża stapiał się daleko na północy z błękitem oceanu, dzień był rześki ale słoneczny, było idealnie. Po przekąszeniu pysznych empanad z serem i owocami morza chcieliśmy zobaczyć inną plażę, ale samochód nagle odmówił posłuszeństwa. Pauly ostatecznie zmuszona była zadzwonić do ubezpieczyciela, który szybko przysłał lawetę, a ponieważ w jej kabinie nie było miejsca dla naszej trójki, ja wróciłem siedząc w samochodzie załadowanym na lawetę trzymając na rękach zdezorientowanego Pascuala. Idealny dzień!

- Może byśmy się wspięli znowu na Campanę? - Gabriel wyskoczył któregoś popołudnia z pomysłem.
- Właściwie czemu nie - odpowiedziałem. - Zapytam się Aileen, może zechce się wybrać z nami.
Aileen pojawiła się w hostelu z samego rana i po kolejnym łyku kawy poszliśmy na stację złapać metro do Limache. Oprócz naszej trójki zdecydowała się do nas dołączyć Anne-Katherine, Niemka goszcząca w La Valija. Aileen była podjarana i jednocześnie przejęta gdyż nigdy wcześniej nie wdrapała się na żadną większą górę, a La Campana nie należała do najłatwiejszych. Ostrzeżono nas ponownie że ostatni odcinek szlaku jest zamknięty na czas zimy, ale zignorowaliśmy to tak jak podczas pierwszej wyprawy, tym bardziej że dzień był teraz dużo dłuższy niż w czerwcu. Czasami musiałem na Aileen poczekać, nie było to dla niej takie łatwe, ale gdy dotarliśmy na szczyt byłem z niej dumny. Ta dziewczyna miała ze dwadzieścia par butów w szafie, ale żadne z nich nie nadawały się do trekkingu. Tym razem mogliśmy podziwiać nie tylko majestatyczną kordylierę, ale również ocean po przeciwnej stronie i statki na Zatoce Quintero.

- Mogłabym się ciebie o coś zapytać? - Aileen przerwała moment ciszy gdy spacerowaliśmy po Cerro Concepción któregoś dnia.
- Tak?
- Co byś powiedział gdybym chciała podróżować z tobą?
- Em... - zupełnie nie spodziewałem się takiego pytania. - Moglibyśmy spróbować, ale to nie zawsze jest takie łatwe - odpowiedziałem dość dyplomatycznie. Nie byłem na początku co do tego pomysłu przekonany. Czułem się jakby ktoś chciał odebrać mi moją wolność. - Może najpierw powinniśmy sprawdzić czy ci się to spodoba. Możemy się wybrać na jakąś krótką wyprawę.
- Byłoby super. Wiesz że chcę podróżować, ale sama się boję.
Aileen odwiedziła kilka pięknych miejsc w Ameryce Południowej, raz ze swym kuzynem, innym razem z bratem Freddym, ale chciała spróbować czegoś bardziej szalonego, bardziej niezależnego, nie typowej turystyki. I doceniałem to, ale jednocześnie gdzieś wewnątrz obawiałem się stracić swą niezależność. Nigdy tak naprawdę nie podróżowałem z kimś przez dłuższy czas, maksimum to chyba były dwa tygodnie i uwielbiałem być w trasie samemu. Przytrafiło mi się tak wiele zwariowanych sytuacji w podróży być może dlatego że nie byłem częścią grupy, która jest na ogół nieco bardziej zamknięta na otoczenie. I najlepsze było to że zawsze mogłem zmienić plany bez potrzeby dyskusji. Musiałem się poważnie nad tym zastanowić.

Kilka dni później Gabriel zapytał mnie czy nie chciałbym pracować w innym hostelu gdyż potrzebowali tam recepcjonisty, a on miał już dwie prace. Byłem jak najbardziej za, więc od razu się tam udaliśmy. Hostel nazywał się Barrio Paraíso i znajdował się dwie przecznice od La Valijy. Fransisco, właściciel hostelu, był młodym chłopakiem chyba jeszcze przed trzydziestką i wydawał się być sympatycznym i zabawnym kolesiem. Po krótkiej rozmowie dobiliśmy targu. Zaczynałem następnego dnia. Bomba! Barrio Paraíso było bardziej małym hotelem niż hostelem, było tam tylko sześć prywatnych pokoi. Gdy przybyłem do pracy o umówionej porze zaskoczyło mnie że nie było tam żadnego porządnego systemu rezerwacji w komputerze, jedynie staroświecki zeszyt i długopis. Nie musiałem się przejmować rezerwacjami online, Fransisco miał internet w telefonie i mógł do mnie zadzwonić bym zanotował każdy nowy booking. Miejsce to było bardzo spokojne, większość z gości to były pary które spędzały czas w swym pokoju gdy nie wychodziły zwiedzać. Czasami tak naprawdę nie miałem nic do roboty, mogłem więc oglądać dokumenty czy filmy albo czytać książki. Na mojej drugiej zmianie przejrzałem poradnik o Chile i po kilku rekomendacjach od Fransisco miałem już pomysł na małą wyprawę z Aileen.

Chcieliśmy zacząć stopować z samego rana, ale nie wiedzieć dlaczego wyszliśmy z jej domu dopiero koło południa. Plecak Aileen wypchany był smacznym jedzeniem które przygotowaliśmy wcześniej, właściwie to nie był jej plecak, pożyczyła go od Gabriela. Jej poprzednie podróże były z walizką na kółkach, zgłębiała ona świat autostopowania z plecakiem po raz pierwszy. Złapaliśmy autobus do Viña del Mar i po drodze na te samą wylotówkę której używałem jadąc do Mendozy, zaszliśmy do jednego ze sklepów by kupić butlę z gazem. W końcu kupiłem turystyczną kuchenkę i nareszcie mogłem się rozkoszować gorącą kawą nawet w środku dziczy. Wyciągnąłem kartkę z napisem Los Vilos, naszym celem była Dolina Elqui słynąca z produkcji Pisco***.

- Trzymaj kartkę, twoja kolej!
- Nie! Wstydzę się!
- Chcesz jeździć na stopa i wstydzisz się łapać? Aileen!
- Jeszcze nie, jeszcze nie teraz! Aaaah, ale się czuję głupio!
Zacząłem się śmiać, zabawne jak czasami reagujemy próbując nowych rzeczy. Nieraz zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy. Zabrało nam ponad pół godziny złapanie pierwszego stopa do bramek w Quillota i nieco mniej by zatrzymał się kolejny samochód. Rodzina z małym dzieckiem jechała do La Calera i początkowo wahałem się czy chcę tam wylądować, nie było tam stacji benzynowej, jedynie skrzyżowanie autostradowe Ruty 60-CH i Panamericany. Mimo wszystko zabraliśmy się z nimi i ci mili ludzie nadrobili kilkanaście kilometrów by podrzucić nas na Copec. Dla Aileen było nowością to że ludzie chcą robić takie rzeczy bezinteresownie. Na stacji zacząłem rozglądać się za miejscówką na namiot, zaczynało robić się ciemno, ale po chwili siedzieliśmy wygodnie wewnątrz ciężarówki.

Mogliśmy się zabrać aż do La Serena, tir ten jechał daleko na północ, ale kierowca powiedział że musi zatrzymać się na drzemkę w Los Vilos. Gdy tam dotarliśmy zapytaliśmy się czy możemy się rozbić obok stacji i jak zwykle nie było z tym problemów. Odgrzaliśmy trochę jedzenia, przygotowaliśmy pyszną sałatkę i zaparzyliśmy herbaty. Na ogół nie jadałem tak dobrze w trasie, chyba że ktoś mnie zaprosił na obiad. Kuchenka w plecaku zdecydowanie wnosiła zmiany, ale jeszcze bardziej Aileen u boku, która gotowała znakomicie. Mój namiot był trochę mały dla nas obojga i naszych bagaży, ale przynajmniej nie zmarzliśmy tej lodowatej nocy. Jak na razie same plusy.

O czwartej nad ranem wyruszyliśmy ponownie i na ósmą byliśmy w La Serena. Nie mogłem niestety obserwować zmian w krajobrazie, gdy zrobiło się widno mieliśmy półpustynię dookoła. W La Serena wzięliśmy autobus na lotnisko i tam znowu wystawiliśmy kciuka. To był mój kciuk, Aileen wciąż nie miała odwagi. Z jednym szybkim liftem dotarliśmy do Vicuña gdzie przywitał nas upał i błękit nieba. W końcu! Byliśmy nieźle zmęczeni po tak krótkim śnie i było ciężko się zmotywować by ruszyć nasze tyłki z miejscowego rynku, szczególnie po paru piwach. Ostatecznie zabraliśmy się autobusem do Pisco Elqui gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na noc. Rozbiliśmy namiot u podnóża góry ponad wioską w miejscu zasugerowanym przez miejscowych. Mieliśmy piękny widok na zieloną dolinę otoczoną pustynnymi górami. Rolnictwo mogło istnieć w tej dolinie tylko dzięki systemowi nawadniania, obok naszego namiotu mieliśmy jeden z kanałów z czystą wodą. Po kilku kolejnych piwach przyszedł czas na upragniony sen.

Dolina Elqui w rodkowym Chile
Dolina Elqui
Następny dzień spędziliśmy włócząc się po wiosce, sącząc kawę w przytulnej kawiarni i robiąc zdjęcia, a po południu zabraliśmy się w drogę powrotną. Oboje musieliśmy wracać do pracy. Aileen zaczęła właśnie pracować w restauracji po wielu miesiącach spędzonych na zasiłku. Ruch był niewielki więc poćwiczyłem trochę żonglerkę i po około dwóch godzinach zabraliśmy się autobusem do Vicuña. Stamtąd szybko zabrała nas kobieta jadąca kilkanaście kilometrów w naszym kierunku i dosłownie po sekundzie jeden chłopak prosto do La Serena. Nockę spędziliśmy na dworcu autobusowym gdzie udało nam się przespać parę godzin. Z samego rana, po dziesięciu minutach na światłach obok dworca mieliśmy lifta prosto do Santiago. Ponad pięćset kilometrów z wielkim tirem, czymś w rodzaju amerykańskiego Macka. W stolicy zatrzymaliśmy się u rodziców Aileen w Maipú i tego samego dnia poszliśmy z Pauly zobaczyć koncert Miami Horror, którego ja wcześniej nie znałem, ale dziewczyny uwielbiały. Z trasy prosto do zatłoczonej areny.

Zima się skończyła, dni zaczęły być cieplejsze i dłuższe i nadszedł czas by odnowić wizę. Mendoza po raz trzeci. Aileen nigdy tam nie była, więc postanowiliśmy wybrać się razem, a Deo z ochotą nas zaprosiła do swego nowego mieszkanka. Jak tylko opuściliśmy wybrzeże zaczęło grzać niemiłosiernie. Zajęło nam tylko kilka stopów by dotrzeć do celu, wszystkie z chilijskimi kierowcami. Aileen nawet raz wystawiła kciuka! Upał w Mendozie był nie do zniesienia, jeszcze gorszy niż w San Felipe czy Los Andes, a był to dopiero początek grudnia. Ja znałem już to miasto na wylot, a że mieliśmy bardzo ograniczony czas z powodu pracy, nie zwiedzaliśmy za wiele. Aileen wolała poszukać prezentów na gwiazdkę, zwłaszcza książek które w Chile były bardzo drogie ze względu na wysoki VAT. Miło było znów zobaczyć Deo, ona zawsze wyglądała na szczęśliwą, ale teraz niemalże fruwała. Przygotowywała się do podróży po Europie o czym marzyła od dawna. Wróciliśmy do Valpo bardzo późno w nocy, ale nie ze względu na problemy ze stopem, ale dlatego że opuściliśmy mieszkanie Deo dość późno. Ciężko było wstać wcześnie po tańcach poprzedniej nocy.

Wraz z nadejściem wiosny mieliśmy coraz więcej gości i Gabriel był bardzo z tego zadowolony, gdyż poza pracą w La Valija zaczął własny biznes. Jako maniak surfowania zdecydował się organizować lekcje surfingu dla ludzi zatrzymujących się w okolicznych hostelach. Pojechałem z nim raz i było to tak trudne jak to sobie wyobrażałem. Fale wielokrotnie odwirowały mnie niczym wielka pralka. Nie udało mi się ustać na desce dłużej niż dwie sekundy i po kilku godzinach spędzonych w wodzie byłem tak zmęczony że było mi ciężko utrzymać kubek z kawą.

Zaraz przed Bożym Narodzeniem dopadła mnie choroba z wysoką gorączką i nie byłem pewien czy spędzę święta z rodziną Aileen w Santiago. Na szczęście infekcja trwała tylko półtora dnia. Gdy dotarliśmy do jej domu, oprócz małego Jorge był tam Freddy, drugi brat Aileen z którym mieszkała w Valpo, a także jej dziadkowie i oczywiście jaj rodzice. Jorge nie mógł się doczekać Mikołaja, mówił o tym przez cały dzień i przypomniały mi się siostrzeńcy gdy byli młodsi. Mikołaj w końcu przybył wieczorem na tyle pickupa i objechał całą dzielnicę, dzieciaki były w siódmym niebie. Jeden z prezentów który otrzymała Aileen był dość dziwny, był to email. W załączniku była mapa. Jej tytuł brzmiał: "Przygoda 2014 - prawdopodobna trasa Aileen i Palucha". To był prezent od polskiego Mikołaja. Aileen zobaczywszy mapę rozpłakała się i bardzo mnie to dotknęło. Nie spodziewałem się takiej reakcji, jednocześnie byłem pewien że chcę jej dać właśnie taki podarunek. W tym czasie byłem już pewien że chcę z nią podróżować. Nieco później pojawiła się Pauly i Mary, przyjaciółka rodziny i na stole pojawiły się piwa, mnóstwo mięsa i Żubrówka z sokiem jabłkowym, drink z odległego i egzotycznego kraju.

Zbliżał się koniec grudnia, wszyscy więc przygotowywali się do Sylwestra. Większość hosteli nie sprzedawała pokoi i łóżek na jedną noc lecz w pakietach i ceny według mnie były za wysokie. Miasto miało zaprezentować pokaz sztucznych ogni i miało ambicje by był to jeden z największych tego typu show na świecie. Geograficznie miasto świetnie się do tego nadawało, wiele wzgórz z punktami widokowymi. Obejrzałem ten pokaz z tarasu w domu Tami i było to piękne doświadczenie. Sztuczne ognie rozświetlały niebo nad oceanem nie tylko w Valparaíso, ale także w Viña del Mar i odległej Reñace. Trwało to niemal godzinę. Impreza była wszędzie, ludzie wypełniali każdy skwer i każde schody, a picie na ulicy tego dnia było dozwolone.

Latem La Valija zatrudniała więcej osób i czasem mieliśmy tam masakrę, gdy wszystkie łóżka były zabukowane. Wcześniej mieliśmy z Gabrielem własny pokój na zaadaptowanym przez nas poddaszu, ale teraz strych ten był pełen materacy i plecaków, ciężko było o odrobinę prywatności. Mieliśmy nieraz aż siedem osób pracujących na recepcji czy przy remontach i robiliśmy w naszym gronie wiele imprez. Tylko ja i Gabriel byliśmy tam na dłużej, większość była przelotem. Przewinęły się przez La Valiję ciekawe postacie z wielu krajów, np. Lisa, Sophie i Pierre-Jean z Francji, Tania i Greg z Anglii, Felix, Anna i Alina z Niemiec, Greyson i William ze Stanów Zjednoczonych, Rebeca ze Szwecji i Angelo z Brazylii, czy Paolo i Elisa z Włoch. Ściany La Valijy widziały i słyszały wiele i chyba najlepszym powiedzeniem opisującym to byłoby: co się wydarzyło na pokładzie zostaje na pokładzie!

Wraz z przemijającym latem dobra atmosfera między mną i Aileen też zaczęła przemijać. Nie wiedzieć czemu wszystko zaczęło się psuć. Ja popełniłem błąd, Aileen popełniła błąd, potem ja znowu. Próbowałem to przez jakiś czas naprawić, Aileen też dała nam drugą szansę, ale po jakimś czasie uświadomiłem sobie że to nie było możliwe. Związek dwojga ludzi to nie jakieś urządzenie gdzie wystarczy wymienić część i znowu działa. Czasami jedynym rozwiązaniem jest rozstać się. Tak też zrobiliśmy.

Wkrótce po rozstaniu musiałem znowu się wybrać do Mendozy i postanowiłem że będzie to ostatni raz. Miałbym trzy ostatnie miesiące w Chile, maksymalnie dwa by odłożyć jeszcze trochę kasy i ostatni miesiąc na zwiedzenie północy kraju. W tym momencie odpuściłem już sobie ideę żonglowania na światłach, przynajmniej na jakiś czas. Miałem dwie prace, do tego działo się tak wiele jakoś nie było na to czasu, a może po prostu był to typowy słomiany zapał, miałem tak w przeszłości z innymi rzeczami. Wyglądało na to że jedyną rzeczą której potrafiłem się w pełni oddać był autostop. To mi się nie nudziło nigdy. W Mendozie ugościła mnie kumpela Deo Natalia, Deo podróżowała w tył czasie po Europie. Wraz z jej przyjaciółmi pojechaliśmy jednego wieczoru do Cacheuty położonej wysoko w górach gdzie mieli klub pod gołym niebem. Mogliśmy tam tańczyć wpatrzeni w gwiazdy. Piękne miejsce. Stopowanie po obu stronach granicy znów było łatwe, a drogę powrotną do Valparaíso zrobiłem z zaledwie dwoma autami.

Kilka tygodni po naszej ostatniej rozmowie dostałem wiadomość od Aileen. Zastanawiała się czy u mnie wszystko w porządku. Jak najbardziej było i cieszyłem się że wysłała mi tę wiadomość. Nie chciałem wyrzucić do śmieci naszej przyjaźni tylko dlatego że się rozstaliśmy. Tak wiele par nie jest w stanie ze sobą rozmawiać tylko dlatego że skończył się ich związek. Nie do końca to rozumiałem. Ta wiadomość oznaczała że oboje wciąż możemy mieć miłą pogawędkę przy kawie czy piwie. Lepiej patrzyć w przyszłość niż ugrząźć w przeszłości.

Zacząłem czuć że to moje ostatnie tygodnie w Valpo i postanowiłem cieszyć się nimi na maksa. Wychodziłem na miasto kiedy tylko mogłem, szczególnie że mieszkał i pracował z nami w hostelu eksperta od nocnego życia. Rebeca, która zaraz po wprowadzeniu się stała się dziewczyną Gabriela, została zatrudniona przez Josefę na czas lata by organizować wyjścia na miasto gościom. Po kilku problemach z sąsiadami nie mogliśmy już ostro imprezować w La Valija, więc motywowaliśmy ludzi by wspólnie wychodzić na miasto do jednego z klubów. Jednym z naszych ulubionych była Terraza Mimi. Była to chyba najtańsza opcja na szaloną noc. Grali tam zazwyczaj dobre elektro i pomimo że płaciło się za wejście można było wnieść własny alkohol.

Po jednej nocy na mieście wracałem do hostelu podpity i uśmiechnięty i gdy byłem blisko La Valijy nagle powaliło mnie na ziemię bez żadnego słowa trzech skurwysynów. Dwóch zaczęło obijać mnie po głowie a trzeci wyciągnął mi wszystko z kieszeni. Cerro Concepción było zawsze bezpieczną dzielnicą i pomimo tego że w ostatnim tygodniu było kilka napaści, myślałem że ktoś miał po prostu pecha. Teraz ja też byłem pechowcem. Gdy wstałem następnego ranka zemdlałem na schodach. Chwilę po dojściu do siebie znów zemdlałem. Dziewczyny zadzwoniły po taksówkę i pojechaliśmy do szpitala gdzie zrobiono mi skan mózgu. Lekarze stwierdzili że wszystko jest ok, potrzebowałem tylko dużo odpoczynku. Tego samego wieczoru Aileen wpadła zobaczyć jak się czuję. Wszyscy z dzielnicy już o tym wiedzieli, zarówno Josefa jak i Fransisco powiadomili całą okolicę tak by ludzie bardziej na siebie uważali. Mniej więcej w tym samym czasie dziewczyna Francisco Luisa i jej kumpela Paula, która mieszkała w Barrio Paraíso zostały również napadnięte przez trzech typów, może tych samych. Carabineros przyjmowali zgłoszenia, ale nie robili nic więcej. Wszyscy zaczęliśmy być nieco paranoiczni w tym okresie.

Pożar w Valparaíso Chile w 2014
Valparaíso w płomieniach (źródło: servicioweb.cl)
Pewnego popołudnia, w drodze do pracy w Barrio Paraíso, zobaczyłem naprawdę ciemną chmurę nad jednym wzgórz. Wyglądała trochę nienaturalnie. Po chwili dźwięk syren zaczął unosić się nad miastem. Włączyłem telewizor. Pożar lasu rozprzestrzenił się z wiatrem i wiele domów stanęło w ogniu. Wiatr był bardzo porywisty tego dnia i strażacy nie mogli zdusić ognia. Po kilku godzinach chmura przykryła całe niebo, popiół zaczął osiadać na ulicach, powietrze wypełnione było zapachem spalenizny. Po pracy wróciłem do La Valijy gdzie nie usłyszałem dobrych wieści. Pożar się rozprzestrzeniał, wybuchały butle z gazem, pojawiły się przerwy w dostawach prądu. Wstałem z rana i wszyscy mówili tylko o tym, było już wiadomo że to największy pożar w historii miasta. I ten pożar wciąż trwał. Ogłoszono stan wyjątkowy, żołnierze pojawili się na każdym rogu, zamknięto wiele dróg i ulic, a wozy strażackie gnały pod górę jeden po drugim. Wkrótce sprowadzono helikoptery, ale ogień, podsycany silnym wiatrem, nie poddawał się przez wiele następnych godzin. Pożar trwał przez dwa dni i pierwsze szacunki mówiły o ponad dwóch tysiącach doszczętnie spalonych domach i przynajmniej dwóch ofiarach śmiertelnych. Te liczby wciąż rosły.

To niezwykłe jak szybko ludność miasta się zorganizowała nie czekając nawet na oficjalną pomoc rządu. Szybko ustanowiono centra wsparcia i ludzie pędzili by pomóc. Studenci i pracownicy którzy otrzymali dni wolne szli na wzgórza by usuwać gruzowiska. W centrach wsparcia wolontariusze gromadzili i segregowali dary przywożone zarówno przez prywatne samochody jak i ciężarówki wysłane przez firmy. W Centrum Kultury Trafon, które zamieniło się w jedno z takich miejsc, udało mi się zdobyć maski, rękawice i łopatę po czym wskoczyłem na pierwszego pickupa który podjechał. Gdy dotarliśmy na jedno z dotkniętych wzgórz widok był powalający. Wyglądało to jak teren po wojnie nuklearnej. Było tam tak wiele gruzów do usunięcia, ogrom pracy musiał być włożony by odbudować te dzielnice, ale z wciąż nowymi wolontariuszami przybywającymi z łopatami w dłoniach szło to szybko. Poczucie solidarności było niesamowite. Czasem miałem ciarki machając łopatą.

Po dwóch dniach spędzonych na wzgórzach musiałem wziąć dodatkowe godziny w Barrio Paraíso, Fransisco chciał pomóc kilku znajomym rodzinom których domy spłonęły i ktoś musiał się zająć hostelem. Aileen wpadła by porozmawiać o tym okropnych wydarzeniach. Wszyscy byli dotknięci tą sytuacją, nawet obcokrajowcy przebywający akurat w mieście. Po rozmowie na temat pożaru powiedziałem Aileen że opuszczam Valparaíso za dwa, może trzy tygodnie. Jej oczy posmutniały i po chwili zaczęła płakać. Znowu zupełnie nie spodziewałem się takiej reakcji. Umówiliśmy się na inny dzień na dłuższą rozmowę. Ja pracowałem sporo, ale ona to wręcz zapieprzała, nie mieliśmy okazji pogadać od dłuższego czasu.

Po dwóch dniach spotkaliśmy się w jednym z barów na Subida Ecuador. Szybko zeszliśmy na temat podróży.
- No i jak planujesz jakiś wypad? Oszczędzasz na to pieniądze? - zapytałem.
- Nie. Nie udało mi się nic odłożyć.
- Dlaczego?
- Nie wiem, jakoś nie wychodzi.
- Co więc robisz ze swoim życiem? I jaki masz plan?
- Pracuję dużo Paluch.
- Pracujesz ale nie oszczędzasz. I co robisz w wolnym czasie?
- Idę na longboard czasami.
- I oglądasz telewizję?
- Też.
- Aileen, jestem nieco zawiedziony. Myślałem że chcesz podróżować, realizować marzenia. - Z pewnością nie podobały jej się te słowa, ale chyba musiała je usłyszeć.
- Z tobą wszystko wydawało się możliwe, ale...
- Bo jest możliwe, nie tylko ze mną. Jest tak wiele kobiet podróżujących samemu, albo z przyjaciółmi.
- Brakuje mi odwagi!
- Strach to naturalne uczucie w życiu. Ja się bałem wiele razy, mówiłem ci o tym. I mówiłem ci że trzeba strach traktować jak insekta, wyjść mu naprzeciw i zabić.
- Tak mówiłeś. Sama nie wiem... - wyglądała na zagubioną.

Aileen była jedną z tych osób które potrzebowały by je popchnąć do przodu. Strach przed nieznanym był da nich paraliżujący, kiedy dla mnie nieznane było jak narkotyk. Zawsze byłem ciekaw co jest za rogiem, ale nie zawsze chciałem to sprawdzić, czasem byłem zbyt przerażony. Ale to się zmieniło, w dużej mierze dzięki innym ludziom. Teraz ja starałem się popychać ludzi by wyszli ze swojej bezpiecznej otoczki i zaczęli żyć. Życie trwa teraz a nie jutro. Tyle rzeczy zmieniłem w sobie i w swoim życiu w przeszłości. Był to proces, ale najważniejszy był pierwszy krok. I czasami potrzebujemy kogoś kto nam pokaże gdzie najpierw postawić nogę.

Po tym spotkaniu zaczęliśmy rozmawiać częściej. W jeden weekend Pauly przyjechała z Santiago, chciała się pożegnać, i wyszliśmy razem z Oscarem na miasto. Zaczęliśmy przypominać sobie jak się poznaliśmy i te wszystkie imprezy razem. Innego dnia pojechałem po raz ostatni do Santiago i zatrzymałem się u mamy Aileen. Był tam również jej kuzyn Claudio i rozmawialiśmy we trójkę godzinami przy kilku butelkach wina. Jej mama była związkowcem, naprawdę silną kobietą. Opowiadała mi historie jak to walczyła ze współtowarzyszami z policją podczas protestów na ulicach Santiago i Valparaíso. Otrzymałem od niej pożegnalny podarunek, książkę o Salvadorze Allende. Następnego dnia poszedłem z Freddym do domu ich dziadków na obiad, gdzie miałem okazję pożegnać się z ich ojcem. Potem wróciliśmy z Freddym razem na stopa do Valpo.

Na myśl o tym że znowu będę w trasie stawałem się coraz bardziej podjarany, ale jednocześnie był to najtrudniejszy czas od początku mojej podróży. Miałem właśnie zostawić za sobą tylu fantastycznych ludzi. Niektórych z nich znałem już rok czasu. Tak, spędziłem w Valparaíso rok czasu, aż trudno w to było uwierzyć. Moja pożegnalna impreza była już zaplanowana, Fransisco zaoferował zorganizować ją wspólnie z Tami i Josefą w Belle Epoque - galerii swojej mamy, która była tuż na przeciw La Valijy. Wszyscy pracownicy hostelu byli oczywiście zaproszeni, a także wszyscy znajomi Francisco, których poznałem w jego hostelu, no i cała ekipa z domu Aileen.

Podczas grilla w galerii wspominaliśmy wszystkie szalone sytuacje z ostatniego roku. Było zabawnie jak nieraz przychodziłem do pracy w Barrio Paraíso. Bywały dni kiedy się pojawiałem na recepcji i Fransisco po krótkim spojrzeniu w moje oczy rzucał: "o stary coś ty wczoraj robił? Rzucaj się do hamaku na górze!" i ja to robiłem, leżałem w hamaku gapiąc się w telewizor i próbując się wykurować. Innym razem było na odwrót, ja przychodziłem świeżutki, a on miał kaca nie z tej ziemi. Albo Tami i Josefa nabijające się ze mnie gdy wróciłem o dziewiątej rano wciąż podpity i powtarzałem co rusz: "ale zajebisty był after." Ale chyba najzabawniejsze było pytanie powtarzane co jakiś czas: "Paluch kiedy wyjeżdżasz?" i ciągle ta sama odpowiedź: jeszcze miesiąc i ruszam dalej! "A może jeszcze jeden rok?", ktoś zapytał na imprezie. Niektórzy chyba wciąż niedowierzali że wyjadę. Eh Valpo, co ono robi z ludźmi! Po grillu poszliśmy potańczyć do El Playa po czym wróciłem do domu o... dziewiątej. Ale zajebisty był after...

Miałem dla Aileen pożegnalny prezent więc poszedłem do jej domu któregoś wieczora. W La Valija znalazłem sprzęt turystyczny zostawiony przez gości i pomyślałem że byłby to idealny prezent dla kogoś kto chce podróżować. Aileen prawie że nie miała nic z tych rzeczy. Ucieszyła się z podarku, ale jednocześnie łzy pociekły jej po policzkach. Chciałem jej dać coś co by ją zmotywowało, wierzyłem że znajdzie w sobie siłę by przezwyciężyć strach i zacznie robić to co chciała robić. Łatwiej jest uwierzyć że coś potrafimy dokonać, gdy inni w nas wierzą.

Podczas mojego ostatniego dnia w Barrio Paraíso Aileen zaszła na chwilę.
- Przeczytaj to później! - wręczyła mi kartkę z odręcznym pismem.
- Przeczytam - odłożyłem ją na biurku. Chciałem by została na kawę czy herbatę, ale niczego nie chciała. Po kilku kolejnych słowach uścisnęła mnie mocno.
- Muszę iść, jestem teraz w pracy. I jeśli zostanę jeszcze chwilę to zacznę znowu płakać - spojrzałem głęboko w jej duże mapucze oczy, drżały one jak w japońskich kreskówkach. Po chwili odwróciła się i zniknęła za schodami. Zacząłem czytać kartkę: "Istnieją ludzie którzy mnie zmienili, ale nikt tak jak ty..." Moje oczy pewnie też drżały.

O poranku poszedłem do Barrio Paraíso pożegnać się z Fransisco, Luisą i Cristiną, która robiła poranne zmiany, potem pospacerowałem ostatni raz po Cerro Concepcion i Cerro Alegre i wróciłem do La Valijy. Mój plecak leżał gotowy na sofie obok recepcji. Przed ostatnim uściskiem i wspólną fotką włączyłem video przygotowane przez Paulę z Barrio Paraíso, które było kompilacją moich zdjęć z Valpo ze znajomym podkładem muzycznym: La Joya del Pacifico. Smutek wyrysowany był na wszystkich twarzach. Powtarzałem: hej, przecież jeszcze się zobaczymy, ja tu kiedyś wrócę, ale wkrótce Tami i Josefa zaczęły płakać, a potem córka Tami Kata i Rebeca. Jedynie Gabriel próbował ożywiać atmosferę. Po niekończących się uściskach zarzuciłem plecak i zacząłem maszerować ulicą Papudo wciąż słysząc ten kawałek i myśląc sobie: Hasta la proxima, Valparaíso de mi amor!****

__
*Mapucze - rdzenna ludność ze środkowego i południowego Chile.
**Una Chilena y un loco Polaco - jedna Chilijka i jeden szalony Polak.
***Pisco - mocny trunek z winogron.
****Hasta la próxima - do następnego razu.