slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Przez rewolucję

Mural z wizerunkiem Hugo Chaveza w Wenezueli
Od czasu do czasu zerkałem na ekran telewizora, który grał w tle. Nikt w pokoju go właściwie nie oglądał. Leciał horror. E, horror - pomyślałem - nie przepadam za nimi, w sumie nie lubię się bać. I nagle: bam... bam, bam, bam... bam. Rzuciliśmy się wszyscy na podłogę zakrywając rękoma głowy. Po kilku minutach totalnej ciszy Jose wstał i wyszedł na zewnątrz. Gdy wrócił złapał za telefon mówiąc tylko jedno słowo: "trup". Po chwili wszyscy byliśmy na zewnątrz. Martwe ciało leżało na ziemi otoczone kałużą krwi, w której odbijały się światła latarni. Wkrótce na ulicę wylegli wszyscy sąsiedzi. Wyglądali na przejętych tylko na samym początku, po paru minutach pojawiły się pierwsze żarty, zupełnie jakby nie była to dla nich żadna nowość.

- Boisz się? - zapytał mnie Pedro.
- Trochę tak. Nigdy nie widziałem zastrzelonego człowieka. A to moja druga noc w Wenezueli.
Byłem w Carúpano, mieście oddalonym o jakieś sto kilometrów na zachód od Guirii, w domu Jose i Pedro. Pedro był kuzynem Manuela, a Manuel dał mi pierwszego lifta na kontynencie południowoamerykańskim. Co za wprowadzenie.

Następnego dnia poszedłem nieco pozwiedzać miasto. Nie było tam zbyt wiele starych budynków, ale za to na ulicach, podobnie jak w Guirii, były setki starych samochodów w większości z lat siedemdziesiątych. Dziwna sprawa. Wenezuela miała największe zasoby ropy naftowej na świecie, a benzyna była tańsza od wody mineralnej, jednak wyglądało na to iż nowe samochody były albo bardzo drogie albo trudno je było zdobyć. Na każdym rogu byłem obserwowany przez Hugo Chaveza gapiącego się na mnie z tysięcy plakatów i murali. Wybory prezydenckie były tuż tuż. Na niektórych muralach był on pokazany w bardzo żołnierski sposób, czasem nawet z bronią w ręku, wzywając swoich zwolenników do walki o ideały socjalizmu. Atmosfera rewolucji unosiła się w powietrzu. W pewnym momencie zauważyłem tłum ludzi w pobliżu bazaru. Podszedłem bliżej. Kolejne zwłoki na ulicy. Kurwa mać, co tu się dzieje?

Nieco później poznałem Carlosa z Couchsurfing.
- Gdy byłem dzieciakiem wszyscy spędzaliśmy czas na dworze, dobrze się bawiąc na plaży do późna, itd. Teraz boję się wyciągnąć empetrójkę z kieszeni. Oni nie pieprzą się z nożami, teraz każdy ma spluwę i jest gotowy jej użyć.
- Ale kto? I dlaczego wszystko tak się zmieniło?
- Od czasów Chaveza i jego rewolucyjnej retoryki społeczeństwo jest jeszcze bardziej podzielone niż było. Korupcja jest ogromna, a w tym regionie mamy potężny przemyt narkotyków. Prezydent zbroi milicje, więc zdobyć broń to żaden problem. Po Caracas to najniebezpieczniejszy region w kraju. A Caracas to czerwona strefa.
Po tym spotkaniu miałem nieco wyraźniejszy obraz tego co się tu dzieje, ale po głowie wciąż kłębiło się wiele pytań. Chciałem zobaczyć inne regiony Wenezueli, zamierzałem przejechać stopem przez tę rewolucję.

Z Carúpano wyruszyłem do Cumany i złapałem bezpośredniego stopa dosłownie w minutę. Pasażerowi siedzącemu przede mną, również o imieniu Carlos, powiedziałem że zatrzymam się u gościa z CS.
- Couchsurfing? Hej, też jestem z CS. U kogo będziesz nocował?
- U Juana.
- Juana? Jakiego Juana? - pokazałem nazwisko mojego hosta. -  Ha ha znam go! Podrzucimy cię do jego mieszkania. Poprosił mnie bym pomógł dwóm Włoszkom które u niego koczują, sam nie ma czasu. Juan dużo pracuje ostatnio. Dziewczyny chciały się wybrać do Parku Narodowego Mochima, może pojedziemy razem?
- Brzmi ciekawie.

Mural w Carúpano w Wenezueli z wizerunkiem Che Guevary
Mural w Carúpano
Następnego ranka Carlos podwiózł nas do parku, jednak nie został z nami gdyż chciał zarobić parę groszy, a pracował jako taksówkarz. Razem z Manuelą i Franceską wybraliśmy się na przejażdżkę małą łódką dookoła parku, jako że tworzyły go dziesiątki  wysp i zatoczek. Cały ten teren był dużo bardziej suchy niż Półwysep Paria. Na niektórych plażach nie było żadnych palm kokosowych, a wzgórza zamiast tropikalnym lasem, pokryte były niskimi krzewami i kaktusami. Największą atrakcją Mochimy była możliwość podglądania delfinów i wkrótce wypatrzyliśmy dwa stada, jedno prawdopodobnie z młodymi. Stado składające się tylko z dorosłych zaczęło podpływać bliżej łodzi, więc mogliśmy zacząć polowanie z aparatami. Jednak przy palącym, wczesnopopołudniowym słońcu nie było to łatwe.

Zostałem w Cumanie dwa kolejne dni i ostatniego poranka Juan obwiózł mnie nieco po starym mieście. Cumaná to najstarsze miasto Wenezueli i jedna z najstarszych osad na stałym lądzie Ameryki Południowej, były więc tam malownicze uliczki do zobaczenia. To była jedyna okazja by z nim trochę porozmawiać. Pracował on jako programista, czasem nawet po dwanaście godzin na dobę, a pomimo tego jego mieszkanie było zawsze otwarte dla przyjezdnych. Odkąd przybyłem do Wenezueli radziłem sobie z rzeczywistością wyłącznie po hiszpańsku i cieszyłem się że robię szybko postępy. Ale czasami niektóre sprawy były rozmyte w mojej głowie, wyczekiwałem więc spotkania z Natashą, która uczyła angielskiego w Puerto la Cruz. Była to okazja by lepiej zrozumieć ten kraj.

Po szybkim autostopie z trzema gliniarzami, którzy wciąż powtarzali bym na siebie uważał, wylądowałem w dzielnicy o nazwie Lechería. Natasha mieszkała tam z córką w wieżowcu tuż przy samej plaży, z fantastycznym widokiem na wyspy Mochimy na wschodzie. Historia jej rodziny była dość skomplikowana, ale to prawdopodobnie typowe dla Ameryki Południowej. Jej ojciec był Niemcem, a matka pochodziła z Serbii i jako inżynierowie przeprowadzili się do Wenezueli pod koniec lat sześćdziesiątych by pracować dla firm naftowych. Była to złota epoka w dziejach kraju. Natasha mieszkała przez lata w Caracas, ale po tym jak została zaatakowana we własnym mieszkaniu, po długiej rehabilitacji zdecydowała się przenieść do Lecheríi by chronić córkę. Sama Lechería to bogate sąsiedztwo i bezpieczne miejsce do życia, jednak to bezpieczeństwo zostało osiągnięte dzięki kamerom, ochroniarzom, a nawet płotom pod napięciem. W Lecheríi prawie każdy był przeciwko boliwariańskiej* rewolucji pod wodzą Hugo Chaveza. Był to bastion kandydata opozycji Caprilesa Radonskiego. Za każdym razem gdy nie było prądu, a nie wiadomo dlaczego zdarzało się to tam nawet kilka razy dziennie, słyszałem wkurzone okrzyki z okien: Chaaaveeez!!!, albo: Niech żyje rewolucja!

- Jak ci się wydaje, Radonski może wygrać? - zapytałem Natashę.
- Trudno powiedzieć, badania nie pokazują rzeczywistości. Wielu ludzi boi się powiedzieć co tak naprawdę myśli.
- Każda osoba którą poznałem, to albo Chavista albo Antychavista.
- Łatwiej to powiedzieć obcokrajowcowi. Jesteś dla nich neutralny.
- To fakt.
- Myślę że ma szansę wygrać. Boję się jednak co się może stać potem. Chavez ma całą armię w swych rękach.
Wyobraziłem sobie czołgi na ulicach i zamach stanu. To byłaby katastrofa, katastrofa która przydarzyła się niejednokrotnie w historii tego kontynentu.

W Lecheríi spędziłem kilka dni, właściwie przez większość czasu siedząc na balkonie i słuchając opowieści z młodości Natashy, a także o meandrach wenezuelskiej historii, o trudnej teraźniejszości i nadziejach na przyszłość, cały czas wpatrując się w łodzie i promy pływające po zatoce. Było to w pewnym sensie pożegnanie z morzem. Odtąd zamierzałem się kierować wgłąb kontynentu.

Z Puerto la Cruz wybrałem się na południowy wschód w stronę Maturín, skąd mogłem jechać wzdłuż Troncal 10, jedynej drogi łączącej Wenezuelę z Brazylią. Pierwszy stop był z kolumbijską parą zaledwie kilka kilometrów do krzyżówki. Obawiałem się że nie będzie gdzie łapać na węźle dróg ekspresowych, ale Mapy Google były w błędzie, nie po raz pierwszy. Od skrzyżowania droga w kierunku Caracas zamieniła się w zwykłą jednopasmówkę. Była tam też Alcabala, wojskowy punkt kontroli, który był typowym widokiem na wenezuelskich drogach. Alcabale były chyba najbezpieczniejszymi miejscami do łapania stopa na przedmieściach. Stamtąd kolejny szybki stop podrzucił mnie na pobliskie bramki, na których nie pobierano już opłat, a których żołnierze używali jako kolejny checkpoint. Nacjonalizacja obejmowała w Wenezueli kolejne sektory gospodarki.

Zajęło mi około godziny złapanie stopa do zjazdu na Maturín, gdzie była następna Alcabala. Gdy na nią dotarłem jeden żołnierz o dość głupawym spojrzeniu podszedł do mnie z krótkim pytaniem: dolary? Gdy odpowiedziałem że mam tylko boliwary dał mi spokój. Nie wiedziałem czy chciał ze mnie wydusić jakąś łapówkę, czy może po prostu chciał wymienić pieniądze. Wenezuelczycy mogli oficjalnie kupić jedynie trzysta dolarów na rok, nie za wiele jeśli chcieli wyjechać za granicę. Dlatego istniał kwitnący czarny rynek wymiany walut. Dzięki temu wielu przyjezdnych mogło kupić boliwary przy bardzo dobrym przeliczniku. Inaczej Wenezuela byłaby bardzo droga.

Z autostradowego zjazdu szybko zabrałem się z małżeństwem, które jechało do Maturín. Krajobraz za szybą zaczął się zmieniać. Wzdłuż autostrady było dużo lasów, ale im bliżej byliśmy Maturín, tym więcej trawiastych przestrzeni pojawiało się po obu stronach drogi. Miejscowi nazywali je po prostu Los Llanos czyli równiny. Były to tereny na których znajdowały się wielkie hacjendy hodujące i po tysiąc sztuk bydła. Kontrastowało to z widokiem pochodni gazowych z pól naftowych widzianych z bardzo daleka. Wyglądały one jak smoki próbujące zapalić niebo i tego wieczoru nieźle im to wychodziło. Fragment płonącego nieba unosił się na północnym zachodzie nad szczytami Cordillera de la Costa.

Z centrum miasta odebrał mnie Saul z Couchsurfing, dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna o dużych oczach.
- Jest sobota mamy więc grilla u znajomych. Wskakuj!
Wylądowaliśmy w dużym domu na przedmieściach, z pięknym ogrodem na tyłach posiadłości. Była to noc wymiany kulturowej w najlepszym wydaniu, w której uczestniczyli właściciele domu, ich dorosłe dzieci i ich przyjaciele. Noc pełna piwa, ogromnych steków i śmiechu po ból policzków, szczególnie z mojego doświadczenia z Carúpano. Wenezuelczycy to ludzie o świetnym poczuciu humoru. Ta noc trwała do szóstej rano.

Następnego dnia mama Saula przywitała mnie po polsku, gdyż jej córka mieszkała w Madrycie gdzie jej najlepszym przyjacielem był Polak. W poniedziałkowy poranek mój gospodarz podrzucił mnie na Alcabalę jakieś piętnaście kilometrów za miastem. Po kilku minutach siedziałem w kolejnym samochodzie jadącym do Puerto Ordaz, gdzie następny host już czekał na mnie ze swą rodziną. Podróżowanie autostopem było tak łatwe w tym kraju, również odzew z Couchsurfing był niesamowity. Ludzie byli bardzo gościnni. Jakże to kontrastowało z przemocą o której wciąż było słychać dookoła.

Kierowcą był Syryjczyk, który mieszkał w Wenezueli od dwunastu lat. Przez większość czasu załatwiał interesy przez telefon i dziwnie było usłyszeć ponownie język arabski, ale jeszcze dziwniej było zobaczyć sosnowe lasy ciągnące się kilometrami wzdłuż drogi. Były z nich pozyskiwane drewno i biomasa i co jakiś czas mijaliśmy tartaki z wioskami rozbudowującymi się wokół nich.
- Czy widziałeś już Orinoko?
- Nie, jestem tu pierwszy raz.
- Ok, w takim razie weźmiemy prom. Moglibyśmy pojechać dookoła nowym mostem, ale z promu będziesz mógł zobaczyć spotkanie wód z Orinoko i Caroní.
- Super, wielkie dzięki.
Orinoko w tym miejscu była tak szeroka i głęboka, że wielkie statki stały tam na kotwicy. Miała ona kolor kawy z mlekiem, jednak gdy dotarliśmy na drugą stronę kolor zmienił się na czarny. Było to w miejscu gdzie Caroní wpływała do Orinoko. Różnica w kolorze obu rzek była związana głównie z kwasowością wód. Czarne rzeki jak Caroní to rzeki bardziej kwaśne.

W Puerto Ordaz, które razem z pobliskim San Felix nosiło nazwę Ciudad Guayana, zostałem odebrany przez Miguela mieszkającego na przedmieściach z rodzicami i dwoma braćmi. Zarówno jego ojciec jak i matka pracowali jako geodeci dla firm naftowych i hydroelektrycznych. W pobliżu znajdowała się tama Guri z największą elektrownią wodną w Wenezueli. Następnego dnia Miguel który właśnie kończył szkołę średnią, zabrał mnie do parku w pobliżu spektakularnego wodospadu Llovizna i było to miejsce na pewno warte odwiedzenia, jednak po za tym to nowe miasto nie miało za wiele do zaoferowania. Po trzech dniach niesamowitej gościnności ze smacznym domowym jedzeniem postanowiłem wyruszyć w stronę La Gran Sabana, miejsca o unikalnym pięknie, jak każdy mi je zachwalał.

Byłem zaopatrzony jedynie w bardzo niedokładną papierową mapę, jako że nie mogłem nigdzie znaleźć lepszej. Mapy Google pokazywały jakby nic tam właściwie nie było pomiędzy Upata i Santa Elena de Uairén, a ta druga miejscowość składała się zaledwie z kilku ulic. Miasto z trzydziestoma tysiącami mieszkańców? Niemożliwe. Google zawodził mnie wielokrotnie w Wenezueli, a OpenStreetMap, szybko rozwijająca się alternatywa której często używałem w Europie, tutaj prawie nie istniała. Edytowałem OSM od czasu do czasu, gdyż jest to mapa tworzona przez zarejestrowanych użytkowników podobnie jak Wikipedia, jednak nie było to łatwe będąc w drodze. Nie chciałem kręcić się po nieznanych dzielnicach z GPS-em w ręku. Być może była to przyczyna dla której OSM prawie nie istniał w tym kraju, być może było to zbyt niebezpieczne.

Droga Troncal 10 przecinająca Gran Sabanę na południu Wenezueli
Droga Troncal 10 przecinająca Gran Sabanę
Pierwszy samochód zatrzymał się po godzinie. Kierowca zaprosił mnie na koniec na kawę i pastelito - coś w rodzaju pieroga z francuskiego ciasta. Do drugiego stopa dołączony był obiad i pyszny mrożony sok z mango. Z dwoma czy trzema kolejnymi samochodami dotarłem do El Dorado gdy było już ciemno. Było to małe, brudne miasteczko cuchnące gnijącymi owocami, ale w jakiś dziwny sposób przyjemne. Zostało założone przez górników pracujących w pobliskich kopalniach złota, stąd też pochodziła nazwa. Pokój hotelowy w którym się zatrzymałem składał się z łóżka, elektrycznego wentylatora, muszli klozetowej i pięćdziesięciolitrowej beczki zamiast prysznica. Przynajmniej był tani.

By dotrzeć z El Dorado do Las Claritas zajęło mi pół dnia, a to jedynie osiemdziesiąt kilometrów. Pięć kilometrów dalej była wioska ze stacją benzynową nazywana przez miejscowych KM 88 i tam ugrzązłem do końca dnia. Po nocy w Las Claritas szybko wróciłem do 88 i znowu ugrzązłem. Las Claritas było ostatnim miasteczkiem przed przygraniczną Santa Eleną. Niewielki ruch. Kilka kilometrów na południe zaczynała się Wyżyna Gujańska ze słynnym regionem La Gran Sabana. Znajdował się on częściowo w granicach Parku Narodowego Canaima i tereny te były słabo zaludnione jedynie przez ludność z plemion Pemon.

W końcu około godziny szesnastej zabrał mnie żołnierz jadący do jednostki w Santa Elena. Po jakichś dwudziestu kilometrach wjechaliśmy na szczyt wyżyny zbudowanej z prekambryjskich skał, jednych z najstarszych na Ziemi. Ekstremalny upał dżungli został za nami, temperatura spadła dobrze poniżej trzydziestu stopni. Zrobiło się rześko. Rozległa sawanna rozpościerała się przed nami. Daleko na południowym wschodzie dostrzegłem zarys Roraimy i Kukenan, wielkich gór stołowych nazywanych w języku Pemon tepui. Ich płaskie szczyty prawie zawsze spowijały chmury. Horyzont wydawał się być tak daleko, czułem się jakbym był najeźdźcą z przyszłości w miniaturowej maszynie czasu mknącej przez ten stary świat, z chmurami jak giganty wysokimi na dwadzieścia kilometrów, wysyłanymi by podlewać morichale* w ogrodach bogów zamieszkujących szczyty pobliskich tepui.

Gdy dotarliśmy do Santa Elena było już ciemno. Sprawdziłem portfel. Czterdzieści pięć boliwarów, pewnie za mało na hotel. Poszedłem do bankomatu, choć oficjalny przelicznik był bardzo kiepski. Poproszono mnie o wpisanie dwóch pierwszych cyfr z mojego wenezuelskiego dowodu. Żart! Poszedłem do drugiego bankomatu, to samo. Trzeci, bez zmian. Cholera, nie miałem gotówki.

Udałem się do hotelu by sprawdzić jaka jest najtańsza opcja. Wspólny pokój kosztował sześćdziesiąt boliwarów. Przypomniałem sobie o dziesięciu gibraltarskich funtach poniewierających się gdzieś w plecaku, jednak nikt nie chciał ich wymienić. Zasugerowano mi pobliskie biuro podróży.
- Wymienilibyście dziesięć funtów?
- Funty? Nie, nie za bardzo. A co, coś nie tak?
- Nie mam prawie żadnej gotówki, więc nie mam gdzie spać.
- Masz namiot?
- Nie, ale mam hamak.
- Chodź ze mną.
Poszliśmy za róg, facet otworzył piszczącą bramę gdzie znajdował się teren budowy z zadaszeniem robiącym za warsztat. Były tam też toalety i prysznice.
- Możesz spać tutaj. Brama nigdy nie jest zamknięta na klucz, więc możesz wyjść i wejść kiedy chcesz.

W jakiś dziwny sposób za każdym razem kiedy byłem pod ścianą, takie sytuacje po prostu mi się przydarzały. Niektórzy nazwaliby to przeznaczeniem, ja bym raczej powiedział, że je prowokowałem. Andreas, facet po czterdziestce, którego rodzice przybyli z Niemiec, prowadził biuro podróży organizujące wyprawy trekowe na Roraimę. Budował on nowy dom, a warsztat w którym nocowałem był miejscem gdzie od czasu do czasu zatrzymywali się jego znajomi.
- Co tu porabiasz?
- Podróżuję. Chcę się wybrać do El Paují, wiele osób mówiło że to ciekawe miejsce.
- Mam tam kilku znajomych, ale większość to świry. Prawie każdy tam widział UFO.
- Może też mi się uda zobaczyć - zacząłem żartować, - ale gdzie to jest dokładnie? Nie mogłem tego znaleźć na żadnej mapie.
- Jakieś siedemdziesiąt kilometrów na zachód od lotniska, wzdłuż nieutwardzonej drogi.
- Może mógłbym zmapować to miejsce.
- Zmapować? - Zapytał zaciekawiony. Opowiedziałem Andreasowi o OSM i zapytał czy dałoby się zmapować nieco Santa Elenę. Mógłbym u niego zostać jak długo bym potrzebował. Czemu nie, pomyślałem.

Następnego dnia wziąłem taksówkę tuż za granicę, do pierwszego brazylijskiego bankomatu. Nikt nie sprawdzał paszportów, może dlatego iż było to miejscowe taxi. Potem wymieniłem reale na boliwary na głównej ulicy w Santa Elena, gdzie wielu facetów wciąż zaczepiało przechodniów: wymiana? wymiana? Teraz mogłem się udać do El Paují.

Pierwszy stop był z młodym chłopakiem z Santa Eleny, który jechał odwiedzić swoją dziewczynę i jej rodzinę w indiańskiej wiosce Kinok Pon Paru. Przywitała nas głośna muzyka z głośników ulokowanych pod dachem z palmowych liści. Miejscowe dzieciaki zażywały kąpieli w pobliskiej rzece. Po pół godziny ten sam chłopak jechał z powrotem, tym razem jednak trzymając talerz w jednej ręce.
- Hej, pewnie jesteś głodny. Trzymaj, to obiad dla ciebie. Zanieś później talerz do tamtego domu - wskazał drewniany budynek z kobietą siedzącą na werandzie. Co za smaczna niespodzianka. Na obiad miałem kurczaka i arepy, płaskie placki z mąki kukurydzianej, które są w Wenezueli niczym ziemniaki w Polsce.

Na następnego stopa musiałem czekać długie godziny. Było prawie ciemno gdy zatrzymały się dwa pickupy. Wskoczyłem na tył jednego z nich, wyładowanego meblami, ceramiką, roślinami w doniczkach i walizkami. Jechali oni do El Paují, a nawet dalej do końca drogi gdzie górnicy mieszkali w wiosce Ikabaru.

Gdy dotarłem do celu dowiedziałem się że Lena, mój host z CS wyjechała, ale mogłem się zatrzymać u Calleny, jej znajomej mieszkającej w domu obok w którym na ogół zatrzymywali się goście. Callena pracowała u Paulisty i Isabel, brazylijsko-wenezuelskiej pary która razem z dziećmi mieszkała w El Paují od lat. Prowadzili oni gospodarstwo ekologiczne i wyrabiali kadzidła z amazońskiego drzewa Tacamajaca.

Ryt naskalny niedaleko El Paují na południu Wenezueli
Ryt naskalny niedaleko El Paují
Gdy poznałem Isabel następnego ranka i powiedziałem o możliwości zrobienia mapy, jej oczy otworzyły się szerzej.
- Właściwie to przydałaby nam się mapa by dostać rządowe dofinansowanie.
- Ale potrzebowałbym później dostępu do internetu. Nie macie go tutaj, prawda?
- Mamy, ale jest to internet satelitarny, więc jest bardzo wolny.
Byłem zaskoczony. W wiosce było miejsce o nazwie Infocentro, projekt rządowy mający na celu dostarczanie internetu do odległych społeczności. Było tam osiem komputerów z zainstalowanymi Linuxami. Każdy mógł z nich korzystać za darmo. Internet czasami był niemiłosiernie wolny, ale działał. Na tym końcu świata. Boliwariański rząd prowadzący kraj ku komunizmowi był w stanie stworzyć wiele wspaniałych projektów zwanych tu misjami. Infocentro było jednym z nich. Każdy kij ma dwa końce. Prawdopodobnie w realiach dzikiego kapitalizmu nie byłoby to możliwe. Nie byłoby w tym żadnego zysku.

Przez kilka kolejnych dni mapowałem całą okolicę. Na początku z dorosłymi i dziećmi by pokazać im jak to działa, później samemu na rowerze. Przez cały ten czas Paulista i Isabel karmili mnie wyhodowanym przez siebie jedzeniem. Byli to kochani ludzie, bardzo uduchowieni, a jednocześnie ich duchowość nie była nachalna, nie próbowali oni przekonywać innych by byli tacy jak oni. Paulista był rzeczywiście nieco świrnięty na punkcie UFO i pytał wielokrotnie czy już je widziałem. Według niego całe ich mnóstwo odwiedzało El Paují.

Co mnie zaskoczyło to to że dziękowali oni Bogu za swego prezydenta przed posiłkiem. Oczywiście w tym odległym miejscu żyli oni z dala od całej tej korupcji i przemocy. Widzieli oni rządowe misje działające na rzecz miejscowej ludności. Większość domów w El Paují nie miała porządnych drzwi, ba niektóre nie miały nawet wszystkich czterech ścian. Nie potrzebowały ich. Było tam absolutnie bezpiecznie. Był to mały kawałek raju, który na początku był indiańską wioską i przystankiem dla górników. Później, w latach siedemdziesiątych pojawili się pierwsi hipisi z Caracas, którzy zaczęli się osiedlać. Była tam sawanna i skrawki tropikalnej dżungli w dolinach, naturalne baseny jak Pozo Esmeralda, gdzie mogłem pływać i brać prysznic pod wodospadem. Były tam też ciekawe projekty architektoniczne, przy których próbowano używać materiałów bio i z recyclingu. W dodatku nie było tam nigdy ani za gorąco ani za zimno. A ja miałem okazję odkryć ten kawałek raju dogłębnie dzięki pierwszemu projektowi, który nazwałem Mapowanie z Pobocza.

Po tygodniu mapa była praktycznie skończona, pożegnałem się więc ze wszystkimi, również z Leną która dotarła pod koniec i dzięki której mogłem tu zawitać i udałem się z powrotem do Santa Eleny pickupem złapanym w dziesięć minut.
- Co sądzisz o El Paují? - zapytał mnie po powrocie Andreas.
- Zajebiste miejsce. Niektórzy mają tam lekkiego świra, ale to kochani ludzie. Choć zaskoczyła mnie ich miłość do Chaveza.
- Wszyscy korzystają z boliwariańskich misji. I to jedna z pozytywnych rzeczy za jego rządów, że zaczął pomagać rdzennej ludności. Wcześniej nikt o nich nie pamiętał. Za pierwszym razem też głosowałem na Chaveza, ale to wariat, wariat który posuwa się za daleko. Jeśli wygra ponownie to zacznie trzecią fazę nacjonalizacji.
- Czyli?
- Po kluczowych gałęziach gospodarki i po średnich przedsiębiorstwach zabierze się za małe firmy, takie jak moja.
- Komunizm pełną gębą.
- No właśnie!
Andreas użyczył mi swego laptopa, więc zająłem się edycją mapy tego miasta. Tym razem było to zadanie dużo łatwiejsze, gdyż mogłem używać jako podkładu zdjęć lotniczych wysokiej rozdzielczości ofiarowanych przez Microsoft. Firma ta prawdopodobnie zdała sobie sprawę iż nie ma szans rywalizować z Google i zaczęła wspierać OpenStreetMap.

Po dwóch dniach byłem gotowy by uderzyć dalej na południe i odkryć największy kraj Ameryki Południowej, Brazylię. Wołanie Wielkiej Sawanny było jednak silniejsze. Wstałem z samego rana i zacząłem jechać na północ ponownie wzdłuż drogi Troncal 10. Autostop szedł jak z płatka, skakałem z jednego pickupa na drugi, odwiedzając indiańskie wioski z palmowymi dachami, wodospady i zielone wzgórza. Cały czas towarzyszyła mi góra Roraima ze swym tajemniczym szczytem chowającym swe sekrety za niemal wiecznymi chmurami. Drugiego dnia, po południu, pojechałem zobaczyć Quebrada de Jaspe, rzekę z wodospadem płynącą korytem z czerwonego jaspisu. U podnóża wodospadu było bardzo płytko. Chodząc w tym miejscu miałem wrażenie jakbym unosił się nad łożem wyścielonym płatkami czerwonych kwiatów. Wyciągnąłem aparat i po chwili kilka dziewcząt zaczęło pozować. Ich ojciec podszedł do mnie mówiąc wprost: trzymaj piwo! Świetnie nam się gadało przy kilku kolejnych, a na koniec podrzucili mnie z powrotem do Santa Eleny.

Rano Andreas wręczył mi koszulkę jako prezent.
- Mój email jest wydrukowany na przedzie. Jakbyś chciał się kiedyś wspiąć na Roraimę daj znać wcześniej, zorganizuję coś taniego.
- Dzięki, może kiedyś tu wrócę.
Spojrzałem na pocztówki wystawione w jego biurze myśląc sobie: któregoś dnia, kto wie. Jakkolwiek zakończy się ta rewolucja, Roraima wciąż tu będzie.

___
* Boliwariańska - od nazwiska Simona Bolívara, XIX-wiecznego bohatera walk o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanii.
** OpenStreeMap - darmowa  mapa świata edytowalna przez zarejestrowanych użytkowników.
*** Morichal - gaj palmowy z palm moriche rosnących na podmokłych terenach tropikalnej części Ameryki Południowej.